Drugi dzień z rzędu wojska tureckie ostrzeliwały kurdyjskich partyzantów w Syrii. Nie słychać głosów oburzenia ani na pogwałcenie suwerenności granic, ani na to, że Ankara ponownie przeszkadza, zamiast pomagać w walce z ISIS.
Wojska syryjskie oraz wyszkolone przez irańskich oficerów szyickie milicje stoczyły w ostatnich dniach ciężkie walki z bojownikami Państwa Islamskiego w pobliżu miasta Isrijja. Stawką jest odepchnięcie terrorystów od autostrady z Ar-Rakki do Salamijji, a następnie zrobienie pierwszego kroku w otwarciu drogi na stolicę „kalifatu” – Ar-Rakkę właśnie. Ma nim być zdobycie wojskowego lotniska Tabka. Te walki zakończyły się sukcesem sił rządowych, ale nie ma wątpliwości, że każdy kolejny krok w walce z ISIS będzie coraz trudniejszy.
Wydawałoby się, że to znakomita okazja dla państw koalicji przeciwko Państwu Islamskiemu, by udowodnić, że walczą z terrorystami na poważnie i zadać mu prawdziwe straty. Turcja konsekwentnie ma jednak inne priorytety. Podobnie jak wczoraj, również dzisiaj skierowała ogień z moździerzy i rakiet na pozycje kurdyjskich Powszechnych Jednostek Ochrony (YPG). Zginęło dwóch partyzantów. Turcja żąda, by Kurdowie natychmiast opuścili ziemie na północy Syrii, które zajęli w toku syryjskiej ofensywy w regionie Aleppo. Komu mają je zwrócić? Tego wprost nie stwierdzono, jednak jasne jest, że wycofanie się Kurdów oznaczałoby wkroczenie na te ziemie wspieranej przez Turcję opozycji – islamskich fundamentalistów niewiele różniących się od ISIS.
Premier Turcji Ahmet Davutoglu powtórzył natomiast, że jego kraj nie cofnie się przed atakowaniem „kurdyjskich terrorystów”. Przypomniał, że latem wojska tureckie ostrzelały Kurdów walczących w Iraku i stwierdził, że podobnie będą postępować w odniesieniu do oddziałów YPG w Syrii.
[crp]