Nieciekawie wygląda Polska w 2016 roku. U władzy konserwatywna prawica, snująca swoją narrację polityczną, w której głównymi wątkami są: archaiczny model wspólnoty narodowej, „powrót do tradycyjnych wartości” oraz mit katastrofy smoleńskiej. Obóz władzy definiuje sam siebie jako siłę sanacyjną, która ma dziejowy obowiązek stawić czoła liberalnemu zepsuciu, wzmocnić nadwerężoną suwerenność, reanimować zbiorowość opartą na polskości oraz odnaleźć utraconą Prawdę o śmierci brata przywódcy. Skutki doznawania miksu paternalistycznego konserwatyzmu z paranoją polityczną są dla polskiego społeczeństwa nieprzyjemne. Oprócz pisania nowej wersji wydarzeń historycznych, przyzwolenia na swawole brunatnych bojówek, mamy obecnie do czynienia z kontrrewolucją w sferze wolności obywatelskich. Moment, w którym zastanawialiśmy się czy rząd Platformy dojrzał w końcu do poparcia ustawy o równości małżeńskiej wydaje się już odległym wspomnieniem utraconej swobody. Żyjemy obecnie w kraju pomrocznym. Katoprawica we wszystkich sejmowych emanacjach (PiS, PSL, Kukiz, część PO) dokonuje zamachu na podstawowe prawa kobiet; politycy odbierają połowie społeczeństwa możliwość decydowania o własnym ciele. Pojawia się pytanie o przyczyny takiego zjawiska. Jak to się stało, że ultrakonserwatyści są obecnie u władzy i dyktują swoje zasady reszcie obywateli i obywatelek?
Ciekawą odpowiedź daje amerykański politolog Herbert Kitschelt. W wywiadzie dla „Polityki” naukowiec z Duke University mówi o milionach samotnych i sfrustrowanych mężczyzn po obu stronach Atlantyku, którzy nie mogą się pogodzić i zaakceptować porządku społecznego, w którym przestają pełnić rolę przywódcy rodziny. Zmiany w podejściu do płci w kontekście ról społecznych oraz masowe wejście kobiet na rynek pracy wygenerowały całą rzeszę takich jednostek. To właśnie oni, co potwierdzają badania Kitschelta, stanowią trzon elektoratu skrajnej prawicy i ultraprawicowych populistów. Ich bożyszczami są politycy typu macho – manifestujący wbrew zasadom „politycznej poprawności” swój paternalistyczny i seksistowski stosunek do kobiet oraz przywiązanie do starego porządku społecznego. Pierwszym modelem tej produkcji był Silvio Berlusconi, teraz triumfy święci Donald Trump. Nie chodzi jednak wyłącznie o potrzebę wyniesienia do władzy silnego lidera. Niezdolni do odnalezienia się w partnerskim modelu relacji mężczyźni znajdują schronienie w odwołaniu do tradycji i ograniczeniu swobody seksualnej i życiowej kobiet. Stąd też mamy w Polsce rzeszę młodych chłopców odnajdujących wspólnotowe ukojenie na ociekającym testosteronem i agresją Marszu Niepodległości; widzimy wszechpolaków i oenerowców, wykrzykujących wulgarne hasła przeciwko feminizmowi i dżender, wreszcie kiboli ziejących nienawiścią wobec przedstawicieli ich płci, którzy nie pasują do szablonu mężczyzny-władcy, czyli gejów czy roześmianych mieszczańskich hipsterów. Ale podobnie myślących jest więcej i niekoniecznie widać ich na demonstracjach czy stadionach. Jak wskazuje Herbert Kitschelt, to właśnie gniew samotnych i pogrążonych w bezradności wynosi do władzy katolicką konserwę, która czerpie przyjemność (bo politycznego celu nie ma w tym żadnego) z odbierania wolności wyemancypowanym kobietom. Może więc to, co obserwujemy na polskiej scenie politycznej i co wywołuje u nas niedowierzanie połączone z oburzeniem, jest po prostu ostatnim podrygiem skansenowych egzemplarzy hordy pierwotnej, próbujących wskrzesić surogat spleśniałego mitu, w którym silny mężczyzna zdobywa pożywienie dla swojej rodziny, broni ją przed napaścią obcych i stoi na straży wszelkiej cnoty. Być może to ostatnie powstanie tych, którzy jeszcze nie zauważyli, że są martwi.