Sztywno, nudno i przeraźliwie banalnie. Wczorajsza debata pomiędzy Beatą Szydło a Ewą Kopacz przypominała bardziej mechaniczną pogawędkę androidów niż starcie osób, które aspirują do tego, by rozumieć problemy zwykłych ludzi i rządzić 38-milionowym krajem.
Pojedynek anonsowany jako jedno z głównych wydarzeń tegorocznej kampanii wyborczej okazał się przeraźliwie nudną szmirą – i to okraszoną brakiem szacunku dla widzów, bo płycizna wynurzająca się z wypowiedzi zaprogramowanych robotów stanowiła obrazę dla niesztucznej inteligencji.
Dyskusja została podzielona na trzy bloki: gospodarka i sprawy społeczne; polityka zagraniczna i obronność oraz ustrój państwa. Kopacz i Szydło otrzymały również czas na wymienię pytań i komentarzy. A więc dobór tematów wydawał się interesujący, a konwencja – gwarantująca dynamiczne spory. Już po kilkudziesięciu sekundach rozwiały się jednak wszelkie wątpliwości. Przy pulpitach stanęły bowiem polityczki pozbawione jakiegokolwiek polotu w publicznych wystąpieniach, słabo przygotowane, a do tego obdarzone charyzmą średniego szczebla kierowniczek z korporacji.
Beata Szydło w dość dziwaczny sposób przez większość programu starała się naśladować gestykulację Jarosława Kaczyńskiego. To osobliwy pomysł – przecież po to została kandydatką PiS na premiera, żeby schować przed wyborcami niepopularnego prezesa. Ewa Kopacz oblicze miała za to wyjątkowo spokojne, ale pozbawione praktycznie ludzkich emocji. Przez moment spoglądając na jej twarz, dostrzegłem jakby rysy reptiliańskie…
W zasadzie jedynym blokiem tematycznym, podczas którego padły wypowiedzi godne wysłuchania, był pierwszy, poświęcony gospodarce i problemom społecznym. Wiadomo – ważne sprawy, dotyczące tego, w jakich warunkach przyjdzie nam żyć. Niestety w menu obu kandydatek znaleźliśmy jedynie smakołyki podlane obficie sosem neoliberalnym (Kopacz) lub też neoliberalno-katolickim (Szydło). Wyborca, który oczekiwał propozycji, mogących rozwiązać realne problemy polskich obywateli czuł się jak weganin w sklepie mięsnym. Szydło mówiła o szybkim wzroście gospodarczym jako sukcesie polskiej transformacji. Zapewniła tym samym, że jej rząd zrobi wszystko „aby z tego rozwoju mogli korzystać wszystkie obywatele, a nie tylko nie liczni”. Po chwili dowiedzieliśmy się, że pewnością na wsparcie nie będą mogli liczyć samotni, żyjący na kocią łapę oraz wszyscy, którzy nie zamierzają płodzić więcej dzieci. Socjal w wysokości 500 zł znajdzie się wyłącznie dla obywateli zdecydowanych na rozród. Ciężko harujący single żadnego szmalu od pisowskiego rządu nie dostaną. Poszczęści się za to – a jakże – przedsiębiorcom. Być może jeszcze nim wigilijna gwiazdka na niebie rozbłyśnie, najbardziej uprzywilejowana obecnie grupa społeczna dostanie kolejny prezent od „prospołecznego” rządu: obniżkę podatku CIT dla firm osiągających dochody poniżej 1,2 mln euro rocznie. Skorzystają właściciele firm, a stracą zwykli obywatele, bo wpływy do budżetu skurczą się o jakieś 3-5 mld zł. Szydło pochwaliła się również najwyższym w historii transformacji wzrostem gospodarczym, który miał miejsce za poprzednich rządów PiS oraz – jakże by inaczej – obniżką podatków dla soli tej ziemi, przedsiębiorców.
Ewa Kopacz mówiła – dla odmiany – o bezprecedensowym wzroście za rządów PO, stabilnej polskiej pozycji gospodarczej w unijnym organizmie („Polska jest obecnie szóstą gospodarką UE”), wysokich dopłatach, które podczas tych ośmiu lat rozkręciły nieruchawe nadwiślane biznesy oraz potrzebie kolejnych lat stabilizacji – z zastrzeżeniem, że teraz to już na pewno płace wzrosną. Nie zabrakło bon motów. „Zachód, który obecnie widzimy za oknami, teraz może zagościć w kieszeniach młodych Polaków” – mówiła Ewa Kopacz, która miała dla młodych Polaków również inne dobre wiadomości. „Znajdziecie pracę, bo skończycie takie studia, że nie będziecie bezrobotnymi magistrami” – obiecywała, zaznaczając, że najwięcej ludzi wyjechało z kraju podczas rządów PiS. Co ciekawe – umizgów do biznesu nie wstydziła się praktykować również jej oponentka. „Ja konkrety mam. Narodowy program zatrudnienia ma dać szansę młodym ludziom na zakładanie własnych firm” – obwieściła twarz marketingowa kampanii wyborczej partii Jarosława Kaczyńskiego. „Znam tych ludzi, oni chcą się rozwijać i mieszkać w Polsce, rozmawiałam z nimi na Forum Młodych Liderów w Nowym Sączu” – wyznała jeszcze po chwili.
Kwestia udzielenia niezwłocznego wsparcia dla przedsiębiorców była motywem przewodnim społeczno-gospodarczej diagnozy jednej i drugiej kandydatki. Każda propozycja dotycząca warunków na rynku pracy, zmiany opodatkowania czy istniejącego prawa, jak również każda rekomendacja – musiała zostać spuentowana sakramentalnym „a także wspomoże to przedsiębiorców” . Ewa Kopacz ujawniła się dodatkowo jako zwolenniczka forsowanej przez wielkie korporacje transatlantyckiej umowy o wolnym handlu – TTIP, która jej zdaniem jest „epokową szansą” dla rodzimej gospodarki, jednak nie możemy dopuścić, aby jej zapisy dały w kość „małym polskim przedsiębiorcom”.
Jeśli chodzi o pozostałe bloki tematyczne, dyskusja stała na tak dramatycznym poziomie, że trudno nawet pobieżnie streścić zawarte w niej myśli. Widowisko przywiodło mnie do ponurej konstatacji, że tak właśnie wygląda dojrzała rzeczywistość postpolityczna. Prezentacja kandydatów w demokratycznych wyborach została całkowicie wypruta z politycznych treści i zredukowana do szablonów i prostych schematów, które mają uruchomić u odbiorców konkretne ciągi skojarzeniowe – pejoratywne bądź pozytywne. W słowach, które padały z ust obydwu liderek, naturalności było mniej więcej tyle, ile soku owocowego w różowej oranżadzie.
Trudno powiedzieć, co było bardziej wyniszczające dla widzów – klepanie wyuczonych formułek przez beznamiętnie matrony, czy konwencja starcia: skrócenie czasu wypowiedzi do kilkudziesięciu sekund, co praktycznie uniemożliwiło przedstawienia poglądu w miarę spójnego pod względem logicznym i merytorycznym.