– Wielu z nas jest przemęczonych, nie wyrabiamy się z pracą, a pracodawca nakłada wciąż nowe obowiązki – tłumaczą w rozmowie z „Wyborczą” pracownicy ZUS. – Ludzie boją się brać urlopy i zwolnienia lekarskie czy jeździć na szkolenia, bo jak wracają po przerwie do pracy, czeka na nich wielka góra niezałatwionych spraw. Muszą wtedy siedzieć za darmo po godzinach i odpowiadać na pisma petentów – dodają.

Jakie jest tło nieciekawej sytuacji?  – Wciąż mamy nowe zlecenia, choćby związane z obniżeniem wieku emerytalnego, ale nie ma więcej ludzi do pracy. Mało tego, słyszymy, że będą jeszcze zwolnienia. Nikt nas nie słucha, gdy mówimy, że nie da się tak dalej prowadzić tej instytucji. Jak się nic nie zmieni, Polacy miesiącami będą musieli czekać na załatwienie emerytury czy renty. Czy o to chodzi obecnemu kierownictwu ZUS i rządowi? – zastanawiają się pracownicy.

Czego oczekują związkowcy? Wyartykułowali 12 żądań.  Chodzi o podwyżkę wynagrodzeń o 200 zł od 1 mają bieżącego roku, a następnie o 300 zł do końca grudnia 2018 r. Reprezentanci pracowników oczekują też utrzymania obecnego stanu zatrudnienia i oraz gwarancji zatrudnienia na okres pięciu lat.  Wśród postulatów znajdujemy też „przydzielenie pracownikom zadań do realizacji proporcjonalnie do obowiązującego pracownika czasu pracy z uwzględnieniem dni m.in. na szkolenia, urlopy, absencję chorobową”,  a także „ustanowienie 24 października (dzień pracownika ZUS) dniem wolnym od pracy”.

Zarząd ZUS ma czas do 8 maja. Jeśli do tego czasu nie przedstawi propozycji, która będzie akceptowalna dla związkowców, wówczas strajk stanie się perspektywą najbliższej przyszłości.