Amerykanie mają problem: WikiLeaks opublikował dokumenty dowodzące, że USA podsłuchiwały od lat przedstawicieli najwyższych francuskich władz.
Amerykanie jak na razie zareagowali w najmniej mądry sposób: idą w zaparte. Rzecznik NSA przy Białym Domu Ned Price powiedział, że w „zasadzie” Stany Zjednoczone nie prowadzą operacji wywiadowczych za granicą, o ile nie istnieje konkretny i uzasadniony cel. Sformułowanie „w zasadzie” zdaje się być kluczem do zrozumienia tego komunikatu.
Islandzki dziennikarz śledczy pełniący funkcję rzecznika Wiki Kristinn Hrafnsson, zapewnił, że dokumenty są autentyczne. W tym sporze stawiamy na WikiLeaks.
Jak informuje WikiLeaks na swojej stronie, amerykańska Agencja Bezpieczeństwa Narodowego (NSA) podsłuchiwała od co najmniej 10 lat kolejnych prezydentów Francji: Jacques’a Chirac’a, Nicolasa Sarkozy’ego i obecnego prezydenta Françoise’a Holland’a. Nie tylko zresztą francuscy prezydenci byli podsłuchiwani. Zainteresowaniem służb specjalnych USA cieszyli się też urzędnicy Pałacu Elizejskiego, ministrowie i ambasador Francji w USA.
Amerykanie z podsłuchów gromadzili ze szczególną uwagą informacje dotyczące światowego kryzysu finansowego, kryzysu w Grecji, relacji między administracją prezydenta Hollanda a rządem kanclerz Merkel, stanowiska Paryża w konflikcie palestyńskim.
To kolejny dowód na nielojalność USA wobec swoich najbliższych, wydawałoby się, sojuszników. W październiku 2013 r. Edward Snowden ujawnił, że NSA i CIA prowadziły działalność wywiadowczą na terytorium Niemiec i podsłuchiwały kanclerz Angelę Merkel. Latem 2014 roku zdemaskowano dwóch szpiegów amerykańskich, z których jeden zagnieździł się w niemieckim wywiadzie BND, a drugi w ministerstwie obrony. W rezultacie tych skandali Angela Merkel publicznie poddawała w wątpliwość możliwość partnerskiej współpracy między Berlinem a Waszyngtonem.
Prezydent Françoise Hollande zwołał w trybie nadzwyczajnym posiedzenie francuskiej Rady Bezpieczeństwa w związku z doniesieniami WikiLeaks