Nowy sezon telenoweli „Komisja ds. Amber Gold” został odpalony. Niestety, zaskoczeń merytorycznych brak, a jakość zapasów w kisielu, które towarzyszą każdemu niemal przesłuchaniu, zauważalnie spadła.
Największym echem w przestrzeni publicznej odbiło się przesłuchanie wieloletniego prezydenta Gdańska i prominenta Platformy Obywatelskiej – Pawła Adamowicza. Zasadnie budziło ono najwięcej emocji i oczekiwań; niestety spełniły się tylko te najgorsze. Zarówno świadek, jak i poszczególni członkowie Komisji szli w zaparte i dążyli do udowodnienia lub choćby mocnego postawienia własnych tez, wykorzystując okoliczności jako dźwignię.
Najważniejszym oczekiwaniem mas w stosunku do obrad Komisji, dlatego porównuję to do telenoweli, jest ukazywanie kulis jakiejś spiskowo-intryganckiej strony rzeczywistości. Ponieważ wszyscy to czują, w ten sposób też podchodzą do siebie wzajemnie, aby jak najbardziej tę spiralę emocji nakręcić i przy okazji zademonstrować też własne, niestety często niezbyt błyskotliwe, spostrzeżenia. Przesłuchanie Adamowicza było kwintesencją tej metodologii. Było dużo krwi, ale tak naprawdę kisielu o wiele więcej; kawałków żywego mięsa udało się wyrwać raptem kilka.
Najważniejsze z punktu widzenia PR-u obecnych władz z pewnością udało się osiągnąć. Paweł Adamowicz skompromitował się dokumentnie. Z jego zeznań, i doprawdy trudno będzie to podważyć, wynika jasno, że zarządza on Gdańskiem w sposób falowy lub przypadkowy, nie zna ustaw, również tych, które zasadniczo regulują jego funkcje na zajmowanym stanowisku, a samorząd rozumie jako jako pasmo nieustannego przybijania piątek z lokalnymi możnymi, co pozwala się zwracać mu do nich skutecznie o dofinansowanie tej czy innej inicjatywy. Cała reszta to według Adamowicza sprawa władz centralnych (często nazywanych przez niego w trakcie przesłuchania „władzami narodowymi”).
Nie sposób bez wątpliwości stwierdzić, czy to po prostu strategia Adamowicza, czy też myśli tak on naprawdę, ale skłonny jestem założyć to drugie. W związku z takim podejściem prezydent Gdańska zasadniczo umywał ręce od wszystkiego, co znajdowało się lub mogło się znajdować w jego urzędniczej jurysdykcji. Niczego nie sprawdził, o nic nikogo nie zapytał, z nikim nie rozmawiał, nikt go przed niczym nie ostrzegał, sam niczego podejrzanego nigdy nigdzie w Gdańsku nie wychwycił, nie zainteresował się badanymi przez prokuraturę przypadkami korupcji we własnym magistracie i w ogóle nie robił nic. On tylko poszedł w 2012 r. na lotnisko im. Lecha Wałęsy fetować wielkie sukcesy ekonomiczne tego obiektu, przebrał się w świecący żółty kubraczek i wraz z kilkoma notablami pozował do zdjęć i nagrań ciągnąc samolot słynnego brandu OLT.
Na pytania posłów najpierw odpowiadał, sprawiając wrażenie właśnie uświadamianego co do popełnionych elementarnych błędów. Wyglądało to trochę tak, jakby nastolatek nastawiał pierwszy raz zmywarkę, naczynia okazały się brudne i potem rodzice dopytywali, czy aby na pewno użył stosownego preparatu. Paweł Adamowicz odpowiadał w takich okolicznościach, że to nie była jego sprawa, nie jego rola, bo jeżeli wszystko znajdowałoby się pod jego kontrolą, to „byłoby to państwo totalitarne”. Innymi słowy, co naprawdę zasługuje na uwypuklenie, według luminarzy PO (oraz ich konserwatywno-liberalnych pobratymców) państwo demokratyczne to takie, w którym doglądanie procesu zarządzania jakimkolwiek procesem administracyjnym na każdym z jego etapów i we wszystkich jego aspektach jest uznawane za szkodliwe. Może się uda, a może nie, ale w tym drugim przypadku nie ma co drążyć tematu; dość założyć czyste intencje („ja ufam ludziom” – powtórzył nie raz Adamowicz) oraz dać się ponieść wolności, demokracji i rynkowi, które każdego poprowadzą za rękę do krainy szczęścia (nawet jeżeli po drodze coś grzmotnie).
Dowiedzieliśmy się więc, że prezydent Gdańska nie zabiegał o kontakt z Marcinem P., choć prosił go dofinansowanie produkcji filmu o Lechu Wałęsie. Nie wiadomo dlaczego się do niego zwrócił, bo to tak naprawdę nie on się zwracał, tylko jakiś jego podwładny, a on tylko podpisał pismo, nie sprawdzał co podpisuje, bo ciągle coś podpisuje. Nie wiadomo kto przygotował ten dokument. Na ogół w takich okolicznościach ratusz zwracał się do spółek skarbu państwa, ale teraz – nie wiadomo dlaczego – postanowiono zwrócić się też do podmiotu prywatnego. Nie sprawdzono kto zacz i chyba dość skrzętnie pilnowano, by nikomu nie przyszło do głowy sprawdzać, bo już prosta kwerenda w którejś z popularnych wyszukiwarek internetowych ujawniłaby informację o wpisaniu Amber Gold na tzw. listę ostrzeżeń publicznych przez Komisję Nadzoru Finansowego, bo ta uczyniła to już osiem lat temu.
Co jeszcze ciekawsze, w roku 2012 przy prezydencie miasta Gdańska zatrudniony był specjalny doradca ds. bezpieczeństwa. Traf chciał, mianowany nim został były zastępca szefa ABW na to miasto. On także nie ostrzegł Adamowicza przed Amber Gold, a zwłaszcza Marcinem P. Dodajmy, że działo się to w czasie, w którym wiedza dotycząca kryminalnej przeszłości właściciela spółek z grupy Amber Gold stawała się coraz bardziej powszechna, a ABW prawdopodobnie podjęło jakieś rozpoznanie tematu (choć niezbyt skuteczne, jak się zdaje) już wcześniej, gdyż zawiadomienia w tej sprawie składał o wiele wcześniej Jarosław Mąka, dyrektor departamentu działalności gospodarczej za ministrowania Waldemara Pawlaka w Ministerstwie Gospodarki.
Adamowicz nie potrafił więc – logiczne – powiedzieć, co dokładnie robił zatrudniony przez niego pułkownik ABW i czy ma jakieś osiągnięcia. W ogóle nie umiał nawet sobie przypomnieć momentu jego zatrudnienia, a po tym, jak rzeczony doradca sobie odszedł na życzliwy chleb do innego, płacącego więcej, pracodawcy – stanowisko wakuje lub po prostu nie istnieje.
Adamowicz w sposób bezczelny i impertynencki – choć nie bez nuty naturalnego oburzenia – sapał na przesłuchujących go, którzy zadawali zupełnie zasadne pytanie o to, dlaczego postąpił tak lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie stawiając siebie i miasto Gdańsk w roli dźwigni promocyjnej Amber Gold. Wszystko to jego zdaniem nie mieści się kanonie pracy codziennej samorządowca, bo sprawami ewentualnych oszustw i przestępstw powinna zajmować się władza centralna. Z jego pokrętnego wywodu wywnioskować można jedynie, że pojęcie Adamowicza o pełnieniu wysokiej funkcji urzędniczej sprowadza się li tylko do hype’u – oby jak najbardziej skutecznego – a cała reszta sterowana musi być z Warszawy. Jeżeli jemu na biurku sekretarka nie położyła zalakowanej koperty od ABW czy policji albo prokuratury, w której czarno na białym stałoby, że Amber Gold to przekręt i że pan prezydent jest łaskaw pompować grubą hochsztaplerkę, to on nie jest winien żadnych zaniedbań i nigdy nie uzna jakiejkolwiek swojej odpowiedzialności. Ba, powiedział, że czuje się ofiarą!
Niestety, to jest właśnie mentalna konstrukcja współczesnej polskiej elity politycznej, urzędników i funkcjonariuszy. I to ona przede wszystkim zaważyła na tym, iż Amber Gold udało się nabrać takiego rozpędu. W Polskiej polityce czy administracji nikt nie czuje się za nic odpowiedzialny i pracuje w taki sposób, aby każdy kto zechce tej odpowiedzialności poszukać „mógł mu naskoczyć”. Modus operandi polega więc na spychaniu odpowiedzialności lub umywaniu rąk, przy ewentualnym akompaniamencie histerii; bo w Polsce każdy kto zostanie pociągnięty lub wezwany do jakichś rozliczeń ze swojej działalności w tri miga staje się męczennikiem społeczeństwa obywatelskiego druzgotanym przez różne mroczne siły, których wodospad demokracji i wolności wciąż nie zmył z powierzchni rzeczywistości.
Paweł Adamowicz dał się poznać jako samorządowy polityk mikroskopijnych wręcz rozmiarów, bardzo słabo zorientowany i działający inercyjnie. Przydawał sobie zasługi za sprawowanie „ogólnego nadzoru”, ale nie potrafił powiedzieć na czym on polega, a pośrednio przyznawał też, że co ważniejsze sukcesy są zasadniczo wynikiem starań dyrektorów jednostek budżetowych i spółek podległych miastu. Upierał się przy tym głupio, że tylko totalitarne umysły dążące do obalenia trójpodziału władz mogą żądać wyjaśnień co do korupcji w gdańskim ratuszu, bo „skoro zajmowała się tym prokuratura, to niech prokuratura to wyjaśnia”. Z rozbrajającą szczerością (albo z braku innego wyjścia) Adamowicz odpowiedział mecenas Wasserman, że nie sprawdzał tej kwestii, nie rozmawiał ze swoimi urzędnikami na ten temat i że nie przyszło mu to do głowy.
Oznacza to ni mniej ni więcej jak tyle, że gdański samorząd można walić na wizerunek i pieniądze bez większych problemów. Gdy znajdzie się jakiś dostatecznie sprytny przedsiębiorca, który umożliwi Adamowiczowi unoszenie się na chmurce własnej próżności, to jeśli nawet wyrąbie pół Polski na ciężką kasę (zresztą nawet gdańskie lotnisko poniosło blisko 5 mln. zł strat z tytułu współpracy z OLT), to i tak liczyć może na wsparcie, a nawet na osłonę moralną post-factum, jako „znakomitego inwestora”.
Oczywiście, Adamowicz jest tylko kolejną egzemplifikacją patologii III RP, zwłaszcza okresu rządów Platformy Obywatelskiej. Kategorie interesów i odpowiedzialności zostały wyparte z przestrzeni publicznej i zastąpione tanimi gierkami i PR-em. Wysokim urzędnikom przypadły więc w udziale intrygi i puszenie się, a tym na dole prymitywne dupokryctwo. To były najważniejsze wnioski z druzgocących i wstrząsających przesłuchań prokuratorów i pracowników Urzędu Lotnictwa Cywilnego, jak i prezydenta Gdańska. Wszyscy bezczelnie, ale też niezwykle naturalnie, demonstrowali kompletny brak zrozumienia swoich funkcji i właściwości pełnionego stanowiska. Wszyscy wszystko zrobili dobrze, każdy wykonał swoje zadanie od A do Z, tak jak zostało to opisane w regulaminach X i Y, podjął takie, a nie inne decyzje we własnym sumieniu i nie będzie się z nich tłumaczyć, i generalnie z każdego niemal przesłuchania przebija prosty komunikat – „proszę się ode mnie odpierdolić”.
Nikt nigdy nie zrobi więc niczego, co stoi poza zbiorem enumeratywnie wyliczonych czynności, bo byłoby to zwyczajnie frajerskie – lepiej nie wiedzieć, nie sprawdzić i nawet gdyby miało się siedzieć osiem godzin nad herbatą i narazić czyjeś zdrowie czy majątek na szwank, nie zapracować sobie na miano wychodzącego przed szereg, nazbyt przejętego albo – nie daj Pani Boże – szkodzącego przedsiębiorcom.
Paweł Adamowicz nie jest przyczyną – jest symptomem posttransformacyjnej gangreny.
Głupi i niekompetentni ludzie, którzy obrośli całą administrację, gdy kraj zarządzany był przez korporację w jaką faktycznie wyrodziła się PO podczas dwóch kadencji, są produktem realizacji patologicznego porządku ideologicznego i modelu kulturowego, który wdrażany był w Polsce po 1989 r. Tego Wysoka Komisja nie rozumie i w tym zawiera się jej coraz bardziej widoczna słabość.
Zdrowe państwo i społeczeństwo nie było i nie będzie wynikiem różnicy Rzeczpospolita Polska minus PO, a to za wszelką cenę próbuje udowodnić samiec alfa Komisji, poseł Suski. Nie zadaje pytań tylko słabo sformatowanym aktorskim głosem snuje hipotezy, insynuacje i robi obraźliwe uwagi. Pełne sucharowatej złośliwości i niekiedy ignorancji oraz kosmicznych spiskowych wycieczek przykładają się jedynie do kompromitacji przesłuchiwanych i przesłuchujących. Współczuję mecenas Wasserman, która radzić sobie musi nie tylko ze swoim zastępcą Suskim, ale także nieporozumieniem nazwiskiem Brejza. Przy tych dwóch nie tylko deputowany Kukiz `15, ale i .Nowoczesnej, których oddelegowano do Komisji, jawią się jako gwiazdy kultury i kompetencji.