Najbardziej denerwującą właściwością polskiej przestrzeni i debaty publicznej jest jej obezwładniająca zdolność patologizacji każdej tematyki.
Dorastając w Polsce napatrzyłem się na kreowanie fałszywych wrogów i nakręcanie medialnych nagonek tak wiele razy, że nawet IV RP bis ze swoimi samograjami mnie nie wzrusza. Ani “Smoleńsk, kurwa”, ani reparacje wojenne, ani Putin-ludożerca nie robią na mnie wrażenia. Jedyne, co doprowadza mnie jednak do białej gorączki, to nieustająca nienawiść do młodzieży, którą rozpętano pod koniec władzy najbardziej bodaj destrukcyjnego rządu (koalicji AWS-UW), dokładnie na przełomie wieków.
Wówczas polscy dziennikarze i dyżurni eksperci od wszystkiego dobra i zła musieli na chwilę porzucić komunizm i komunistów jako głównych wrogów. A że wciąż nie wypadało straszyć “żydem” albo “ruskiem”, postawiono na młodzież.
Dziennikarze mediów dziś i wówczas opozycyjnych wszczęli nieprawdopodobną histerię i straszyli czającymi się za każdym rogiem “młodocianymi przestępcami”, “blokersami” itp. Szczujnia ta nie mogła pozostać bez efektu; szybko reagować zaczęli politycy (nawet Ziobro zaczynał karierę od warczenia na “niebezpieczną młodzież”), a zaraz po nich samorządowcy, którzy policyjnym patrolom kazali ganiać za licealistami pijącymi piwo w parkach. W warunkach powtórki z IV RP, której lata 2005-2007 okazały się jedynie wersją demo, nadszedł czas na odgrzanie ludziom i tego kotleta.
Skutkiem takiego myślenia są liberalne schorzenia osiągające coraz to nowe formy, z którymi medycyna radziła sobie będzie z pewnością coraz trudniej. Po moralno-poznawczej kapitulacji Żakowskich i Lisów, garściami zaczęto czerpać z pulpy produkowanej przez ich fanów. Jedną z najbardziej kompromitujących takich produkcji jest opublikowany na portalu MamaDu (suplement do NaTemat) – oto “list od czytelnika”.
Pozostawiwszy na boku wyrazy ubolewania, na jakie redakcja zasługuje z tytułu takiego audytorium przyznać trzeba, iż jest w tym coś fenomenalnego. Tak pustego merytorycznie, zupełnie nieuargumentowanego, a jednocześnie bezczelnego i agresywnego tekstu dawno nie było już, ani w “Gazecie Polskiej”, ani w “Gazecie Wyborczej”. Choć, jak sądzę, luminarze obu tytułów chętnie się pod takimi tezami podpiszą.
Generalnie tekst jest rantem prymitywnego Janusza Biznesu na młodzież powołaną do życia w okresie zaawansowanej transformacji. Wg autora są to podludzie, którzy się nie angażują, za dużo narzekają, nie podejmują wyzwań, skupiają się na sobie i w ogóle rozwijają same patologie, co podsumowuje się zdaniem, iż “są złymi pracownikami i złymi rodzicami”. Twierdzenie to podaje się Czytelnikom okraszone tytułem: “Cała prawda o pokoleniu lat 90”. Niczym Jaś Fasola zatrudniony do parodiowania polskiego przedsiębiorcy Pan Czytelnik, przedstawiający się jako “menedżer w średniej firmie” koło czterdziestki stęka, jak to zła młodzież chce pracować osiem godzin, pyta od razu o zarobki i je waży, spogląda na zegarek i punktualnie wychodzi z pracy, ujada na “korporacje” i “przełożonych”.
Pan Czytelnik-Menedżer, czyniąc publicznie swoje epistolograficzne dziwactwa, wystawia sobie i sierotom po etosie III RP ciekawą laurkę. Przyznaje, że urodził się w latach 70. To oznacza, że jako dziecko spijał najsłodsze syropy epoki Gierka, a PRL zapewnił mu swobodny i bezpłatny dostęp do edukacji na każdym poziomie. Epoka stanu wojennego mogła być dla niego nieprzesadnie uciążliwa, gdyż był wówczas co najwyżej początkującym nastolatkiem, a rodziców nikt nie internował (ani chybi byłaby o tym mowa w liście). U progu transformacji miał ów Pan 20 lat z okładem i wprzęgnąwszy w swoje działania komsomolską dyscyplinę i zaangażowanie, które uzyskał dzięki socjalizacji w minionej epoce, jął robić karierę. Czy dochrapanie się stanowiska “menedżera w średniej firmie” jest osiągnięciem dostatecznym, zważywszy na uprawiany etos – każdy niech sobie odpowie sam. Z tekstu jednoznacznie wynika jednak, że nie wymagało ono szczególnej zdolności myślenia.
Autor tego perwersyjnego listu zupełnie nie zauważył, że gdy finiszował swoje nastoletnie lata – jak to się mówi – “zlikwidowano komunę”. Na miejsce opowieści o socjalistycznej ojczyźnie wprowadzono reżim obłędnego indywidualizmu, skupienia na sobie, porzucenia wszelkiej odpowiedzialności na rzecz konsumpcji. Kult pracy pożegnano kultem doraźnej przyjemności, wartość czegokolwiek, co “wspólne”, ustawicznie wyśmiewano, jednocześnie do rangi ważnej wartości wyniesiono zdolność oszustwa zwaną powszechnie “sprytem”. W powietrze wysadzono pojęcie wspólnoty i wyprano z niego kategorię interesu, który od 1989 r. ma wyłącznie jednostka w obliczu innej jednostki lub mniej lub bardziej przypadkowej grupy jednostek.
Zdewastowano także społeczeństwo i państwo. W pierwszych latach transformacji likwidowano średnio po 1500 miejsc pracy dziennie, eksplodowało bezrobocie, bieda, przestępczość i alkoholizm. Być może Panu Menedżerowi-Czytelnikowi akurat się wówczas składało tak, że biznesmenił gdzieś na peryferiach ogólnej destrukcji i tak zbudował swoją ścieżkę kariery, którą postanowił uwieńczyć rozpatrywanym tu listem. Jeśli tak jest, to wystawia sobie wyjątkowo niepochlebne świadectwo, bo nie umie dostrzec prostej rzeczy; “źli pracownicy” i “źli rodzice” urodzeni w latach 90. nigdy nie mieli dotychczas okazji zakosztować sytuacji jakościowo zbliżonej do pierwszej dekady transformacji ustrojowej. Wówczas wiele osób, korzystając z własnego dorobku czy kapitału zgromadzonego w PRL zrobili coś, z czego odcinać kupony mogą do dziś. Nikomu poza nimi rzeczywistość takiej szansy nie dała. Zrobili coś, co nie było możliwe ani 20 lat wcześniej, ani nie jest możliwe 20 lat później. Upadek PRL wytworzył okoliczności, które nielicznej grupce pozwoliły wykorzystać umiejętności, kulturę i wiedzę zgromadzoną przed 1989 r. Do tego, by wykuwać nową rzeczywistość i stać się jej bohaterami.
Stachanowcy III RP, wypisując podobne bzdury dowodzą tylko szkodliwości tego procesu. Uzyskali asumpt do bezmyślnego bałwochwalstwa, arogancji i pogardy wobec wszystkich innych, którzy mają czelność wyjść z pracy równo o 17.00, bo musieli poprosić swoich rodziców o zajęcie się dziećmi i chcieliby ich już zmienić, a robotę mają w dupie, bo płaci się im na ogół mniej więcej tyle, ile rzeczeni dziadkowie dostają emerytury.