Lewica babrająca się w prawicowym błotku nie zyska na wiarygodności owijając się w modne przymiotniki.
Doczekaliśmy okropnych czasów. Polskie społeczeństwo stanęło w potężnym rozkroku pomiędzy dwoma wrogimi mu obozami, które chcą państwa dla swoich naiwnych mniejszości. Głupki obywatelsko-demokratyczne i głupki patriotyczno-republikańskie chwyciły przestrzeń publiczną za gardło i nie sposób niemal dostrzec w niej cokolwiek poza żałosnymi performance’ami obu drużyn. Zawodowy protestariat biega po mieście ze świeczkami z dyskontu, a opiniotwórcza prawdziwopolska awangarda sunie agit-prop na poziomie i w ilościach o których Ojciec Narodów mógł sobie tylko pomarzyć. Paradoksalnie, niewielka, lecz spektakularna obywatelska mobilizacja pod postacią KOD-u czy Marszu Niepodległości przyniosła (poza chlubnym wyjątkiem tzw. Czarnego Protestu) drastyczną inflację obywatelskich wystąpień, przyczyniła się do kompromitacji takich pojęć jaki „demokracja” czy „praworządność” i jednoznacznie powiązała je z katastrofą cywilizacyjną szumnie zwaną transformacją ustrojową. Z drugiej strony podobnie zdewastowano pojęcia „narodu”, „polskości”, czy „wiary” oraz wrogów tychże, w tym zwłaszcza „komuny”.
Poza tym toksycznym bałaganem sztucznych przeciwności funkcjonuje w tej chwili bardzo niewielka grupa osób. Niemniej, to właśnie ta aktywna mniejszość ma niepowtarzalną szansę na sformułowanie interesującej lewicowej alternatywy. Nie będę po raz kolejny powoływał się na przykład Razem, by dowieść, że Polska jest tak nieznośnie prawicowa, że wystarczy nie być odrażającym ignorantem, by tworzyć jakiś polityczny ośrodek, który dla zainteresowanych stanie się jakimś punktem odniesienia. Pytanie, które koniecznie należy postawić sobie zanim się na taki krok zdecydujemy brzmi: „co zaczniemy robić dzień później”, kiedy już coś ulepimy większym lub mniejszym wysiłkiem.
W ciągu ostatnich tygodni znów obserwujemy pewne wzmożenie cieniutkiej debaty o tożsamości lewicy. Najśmieszniejszy był oczywiście nieodżałowany Michał Sutowski, któremu powierzono, nie wiedzieć czemu, pion prasowy zamiast kierownictwa stołówki, z komsomolskim zapałem zagania wszystkich do obozu Świętej „Gazety Wyborczej” Matki Naszej, Zandberg kłóci się na Twitterze z Romanem Giertychem… Jeśli dodać do tego zatroskanie takich nowych guru młodzieży patriotycznej jak Jerzy Robert Nowak absencją „lewicy patriotycznej”, to mamy zaiste pełną romantykę dekadencji III RP. Z tych infantylnych przepychanek nie wynika, ma się rozumieć, nic, poza biciem piany. Dopiero przedarłszy się przez nią, dostrzec można nieliczne głosy, które warto potraktować poważnie, niezależnie od proweniencji ich autorów.
Przykładem takiego głosu był apel Praktyki Teoretycznej. Jednym z takowych jest również komentarz artysty Piotra Czerskiego dotyczący tożsamościowych obsesji, które nie mogą być punktem wyjścia do budowania jakiegokolwiek stronnictwa politycznego, tym bardziej lewicowego. To niezwykle cenna uwaga z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że taka polityka nigdy się nie udaje. Nie jest możliwe na dłuższą metę utrzymywanie na tyle szczelnej ochrony zewnętrznych granic kadrowych partii, by nie przeniknął tam niepożądany element. Nie ma też żadnego procesu demokratycznego, który byłby odporny na wybieranie i windowanie do władzy kretynów i szkodników. Dlatego tożsamość jest ważna, ale, jak pisze Czerski, nie definiowana przez pryzmat własnego niepokalania, ale jako dźwignia reprezentacji interesów w ramach społeczeństwa.
Słusznie zwraca on uwagę na to, że nikogo na zewnątrz lewicowej drobnicy w Polsce nie interesuje, kto jest tą najprawdziwszą, lecz to, kto zaspokoi ich wyrażone bezpośrednio lub symbolicznie potrzeby (potrzeby, a nie ich interpretacje!). W moim przekonaniu jednak fauluje on w swoim wpisie Razem zarzucając im ten właśnie występek w sposób przesadny; w mojej ocenie partia ta obecnie handluje swoją tożsamością, a nie obsesyjnie jej broni. W sumie nie wiadomo co gorsze. Niezbyt sensowna jest też uwaga o rzekomej miałkości motta „inna polityka jest możliwa”.
Nie tylko ta partia zresztą ma ten problem. Pierwszym stronnictwem, które wzniosło hasło „inna polityka jest możliwa” (moim zdaniem bardzo dobre) był PiS, tyle, że tam brzmi to „czas na dobrą zmianę”. Oni jednak fałszywie, ale skutecznie określili bazę socjalną – rozczarowanych i sfrustrowanych, okradzionych, oszukanych, zrezygnowanych. Słowem, tych, którym zbrzydły patologie III RP; tym bardziej więc dla lewicy krytyka transformacji nie powinna być problemem. Sukces PiS-u dowodzi, że haseł, postulatów i działań zmierzających do radykalnych zmian nie należy się w żadnym wypadku wystrzegać. Nie można jednak mieć ich tylko na transparentach, na wiecach, a w telewizyjnych studiach udawać grzecznych. Rządzący wygrają z opozycją nie tylko dlatego, że ta ostatnia jest nadzwyczaj głupia, ale także rozmachem i zdecydowaniem. Dlatego „dobra zmiana” wciąż cieszy się popularnością – bo dzieje się naprawdę. Jest ona być może straszna, ale ją widać, słychać i czuć.
Kwestie tożsamościowe należy więc traktować z wielką ostrożnością i poczuciem proporcji. Zdrowe podejście wymaga czujności w sferze zewnętrznych punktów odniesienia, interesów. To pozwoli bardzo szybko i łatwo zdefiniować prawicę jako jednoznacznego politycznego wroga, zarówno lewicy jak i klasy pracowniczej.
Bez większej akrobatyki intelektualnej jasnym powinno być dla każdego, że ani obóz społeczeńskoobywatelski, ani patriotycznopolskościowy nie jest w stanie wygenerować niczego, co zahamuje upadek rozpoczęty jeszcze w 1989 r. Tocząc się po równi pochyłej trochę zwolniliśmy za pierwszego rządu SLD-PSL i trochę zwalniamy teraz przez zastosowanie 500+, minimalną stawką godzinową itp. Nadejście kolejnych Buzków, Tusków, Szyszek i Balcerowiczów jest jednak nieuchronne w tym chorym ładzie i tylko czekać zza jakiego krzaka wyskoczą, niezależnie od tego kto będzie nominował sędziów do Krajowej Rady Sądownictwa. Będzie to możliwe nie dzięki strukturalno-kadrowym roszadom w sądach i prokuraturze, tylko z powodu dominacji prawicy i to bez znaczenia będzie jej profil. Każde jej skrzydło będzie żonglowało biało-czerwonymi sztandarami i nazywało siebie, albo swoje media „obywatelskimi”, „nowymi”, albo coś ze słowem „opinia” lub „myśl”. Gdy nie wiadomo o co chodzi…
Największą klęską tożsamościowych obsesji jest sytuacja, w której lewica próbując się bronić przed prawicową nawałą kradnie z jej gniazda i zaprasza pod swoje skrzydła filutów, którzy robią dokładnie to samo co dominująca prawica, ale „prawdziwiej”. Wówczas bowiem w jednym politycznym klubie lądują „Krytyka Polityczna” i „Nowy Obywatel” jako laboratoryjne egzemplifikacje tego czym jeden i drugi obóz establishmentu powinien być, ale niestety nie jest. Tymczasem tak łatwo jest przecież spojrzeć trochę ponad te patologie, o których znakomita większość, która jest wszak naszym celem i tak (na szczęście) nie słyszała.
Nie być kretynem i nie wiosłować w prawicowym rynsztoku. Tylko tyle i aż tyle z terapii tożsamościowej wystarczy na długo.