Niezwykle ciekawi mnie czy „dobra zmiana” idzie po prostu za ciosem, czy też według planu. Że w tym szaleństwie jest metoda, to widać gołym okiem. Pytanie jaka. Jerzy Urban u progu transformacji powiedział ponoć, że Kaczyńscy sprawiają wrażenie ludzi, który chcą kiedyś stanąć na czele kierowników układu oligarchiczno-politycznego i poprzez tenże rządzić krajem. Jeśli to prawda, to ich kolektywne marzenie może doczekać się połowicznej i indywidualnej realizacji. Stwierdzić to przychodzi z niemałą żałością, ale samopoczucie człowieka myślącego logicznie pogorszyć muszą konstatacje o przyczynach tego spełnienia.
Jarosław Kaczyński jest wprawdzie dyktatorem komitetu sterującego państwem, ale nic poza tym. Nie ma żadnej bezpośredniej mocy sprawczej wychodzącej poza dyrygowanie podległym mu aparatem. Każda czynność, która realnie zmienia Polskę jest faktycznie konsensusem zawiązywanym na granicy komunikatu wysyłanego przez rząd i informacji zwrotnej od wielbiących Prezesa Państwa Polek i Polaków. Dzięki temu, iż tych ostatnich jest zgoła niemało, ów pierwszy może być bezczelny, agresywny i zarozumiały, a taka właśnie postawa, ten styl i anty-szyk, to właśnie dynamo zasilające poparcie. I znów pytanie – czy tak wyszło, czy też tak właśnie miało być? Ma się rozumieć, odpowiedź na nie ma ciężar wyłącznie akademicki, bo politycznie biorąc powiedzieć należy, że tak po prostu jest.
Kaczyński tym różni się od swoich poprzedników, że dla utrzymania władzy – ze względu na słabe zakorzenienie w establishmencie wynikłe z jego i jego brata kompleksów, pieniactwa i awantur – musi mobilizować emocje mas i systematycznie dmuchać w żar polaryzacji. Obaj wiedzieli to od dawna, dlatego wymyślili „układ”, by złamać z prawej (czyli powszechnie uznanej za dobrą) strony tabu krytyki transformacji. Sformułowali więc nowe paradygmaty komunikacji politycznej i upodmiotowili w niej wielką rzeszę społeczeństwa, która padła ofiarą działań Wałęsy, Mazowieckiego, Balcerowicza, Kuronia, Michnika itd., jednocześnie wplatając w to nową, tak samo zresztą fałszywą, narrację. W tym nowym świecie wątki o post-PRL-u i wszechobecnej WSI, mieszają się z tymi o 54 strefach szariatu w Szwecji, ruskim KGB-iście Putinie, który chce pożreć Polskę i świat oraz opatrznościowym mężu ludzkości Donaldzie Trumpie. To jednak tylko ornamentyka. Spiritus movens całej tej eklektycznej konstrukcji jest właśnie legitymacja do powszechnej i akceptowalnej krytyki transformacji.
To zdumiewające, jak wiele trzeba złej woli, by tego nie zauważyć i jak tonący brzytwy chwytać się najważniejszego obiektu tej nienawiści, który jest paliwem rządzących. „Gazeta Wyborcza”, „układ”, „czerwona pajęczyna”, WSI czy cokolwiek innego z szuflady symboli jest tylko emblematem. Tymczasem właśnie teraz, gdy Prawo i Sprawiedliwość wypowiedziało wojnę sądownictwu w Polsce i dochodzi do ostatniego frontu, zafrasowani i wystraszeni „liderzy opozycji” sięgają po broń chemiczną i psikają sarinem pod wiatr. Jak bowiem inaczej określić wyeksponowanie Leszka Balcerowicza i piski o „socjalistycznej dyktaturze” PiS-u? Jak nazwać propozycje Petru, by Ewa Kopacz stała się nową rozgrywającą „opozycji demokratycznej”? Co innego powiedzieć o Kijowskim – drobnym krętaczu kantującym własne dzieci na alimentach i własną organizację na fakturach? Czy nie jest takim właśnie samozaoraniem wyświetlenie na fasadzie budynku Sądu Najwyższego napisu „To jest nasz sąd”? Czy w końcu nie jest oczywistą kapitulacją, na kanwie niebezpieczeństwa obstrukcji procesu wyborczego, uprawianie etosu „Gazety Wyborczej” poprzez opowieść o męczeństwie jej byłej dziennikarki z rąk mińskiego „Baćki”, jak uczyniło to Razem?
Takich przykładów i pytań można mnożyć wiele. Opozycja dostarcza bon motów na poziomie żenującego amerykańskiego sitcomu codziennie takie multum, że konkurować mogą z głupstwami wygadywanymi przez Pawła Kukiza i jego posłów. I to chyba byłby dla niej właściwy przeciwnik, bo metodami i narracją, na którą postawili wszystko, wygrać mogą tylko z kimś pozbawionym mózgu. Niestety, najlepszym sprzymierzeńcem Kaczyńskiego są zjednoczone w swym poznawczym bankructwie skrzyżowane świadomości Lisa, Schetyny, Komorowskiego, Petru, Kijowskiego i Rzeplińskiego.
Zważywszy chociażby na to, człowiek moralny nie powinien popierać dzisiejszej opozycji, tym bardziej, jeśli deklaruje się jako lewicowiec – tacy nie zajmują stanowiska w konflikcie pomiędzy dwoma prawicami. Do niedawna Razem próbowało obronić się na tej linii frontu, ale chyba już zupełnie odpuściło i napisało nawet kuriozalny list do braci demokratów na prawicy. Trudno orzec, czy zagrała bardziej naiwność, czy bardziej konformizm, ale – w ostatecznym rozrachunku – cóż to ma za znaczenie? Razem bezsensownie zapisało się do obozu obrońców transformacji, a przecież tak niewiele odwagi cywilnej dziś potrzeba, żeby zacząć się z rządzącymi ścigać na krytykę Balcerowicza. Po prostu dla wszystkich ważniejszy od wszystkiego jest demokratyczno-liberalny porządek. To coś wyznacza ich strefę komfortu, jak i całej tej politycznie nieprzytomnej gromady pozującej na awangardę – za wielkim przeproszeniem – społeczeństwa obywatelskiego.
Trudno będzie cokolwiek tym ugrać na lokalnym gruncie, ale też i o tym nikt nie myśli, bo przecież to mogłoby postawić na porządku dziennym pytanie o dużo poważniejszym ciężarze gatunkowym niż obsada kadrowa SN, a mianowicie – czy Polska w ogóle ma perspektywę jako państwo o takim właśnie profilu ustrojowym? Taka systematyka polityczna funkcjonowała w nowożytnej Polsce przez sześć lat w II RP (do zamachu majowego) i może łącznie 10 czy 15 lat po 1989 roku, czyli maksymalnie 21 spośród 99 lat swojego istnienia. Wypada więc przynajmniej mieć wątpliwości, zwłaszcza, że nie były to – mówiąc oględnie – 0kresy największej prosperity. A jeśli nie to, to co? Czy tylko kaczyzm jest drogą? Nie sądzę. Niestety, debata taka nie jest możliwa, gdyż wszyscy „zawodowi obywatele” zajęci są histerią emocji i kontemplacją poziomów jej słuszności.
Kontrofertą PiS-u wobec tego lamentu są drobne gmerania przy systemie socjalnym jak 500+ czy ukłon w stronę klasy pracowniczej typu minimalna płaca godzinowa i ludzie zawsze będą woleli to. Nie dlatego, że nie lubią demokracji (osobiście uważam, że większości jest ona mniej lub bardziej obojętna), ale po prostu chcą mieć co jeść i żyć w poczuciu, że są dobrze rządzeni. A takie właśnie poczucie stwarza im Tatuś Jarosław. Oczywiście jest to fałsz, gdyż jest on zwykłym Januszem rządzenia i zaspokaja te emocje wyłącznie dzięki rozpowszechnionemu politycznemu infantylizmowi, ale i głupi może szybko zmądrzeć, jeśli pokazać mu, że inny świat jest możliwy. Tymczasem cała opozycja zjednoczyła się wokół tego, by pokazać, że może być tylko albo źle, albo gorzej. No to będzie. Z Sądem Najwyższym dobrym lub złym kloaka śmierdzi tak samo.