Sytuacja w Polsce zaczyna osiągać poziom katastrofalny. Z państwa, które „istnieje tylko teoretycznie” przepoczwarza się w ponurą i niebezpieczną groteskę.
Zawsze można sobie postawić pytanie co jest gorsze – PiS czy PO, rozpirzenie Trybunału czy prezesostwo prof. Zolla, morderstwo Igora Stachowiaka czy Maxwella Itoyi, białostocka prokuratura uznająca swastykę za azjatycki symbol szczęścia w 2013 r. czy Błaszczak rozgrzeszający faszystowskich napastników z Radomia, Kopacz ze swoją wrogą selektywnością „tylko uchodźcy” czy Kaczyński bełkoczący o „54 strefach szariatu”…?
Trudno powiedzieć, bo jednak w dużej mierze odpowiedzi zależeć mogą od indywidualnej wrażliwości. Problem w tym, że media każą nam zadręczać się tym wzajemnie i trwać w konflikcie emocji i wrażeń na tyle intensywnie, by ta spirala ważenia estetycznej i etycznej odrazy zaczęła wydawać się nam polityką.
Częściowo się to udało i jest to wspólny sukces wszystkich prawicowych stronnictw w Polsce. Większość obywatelek i obywateli, którzy gotowi są zainwestować trochę swojej codziennej uwagi w sprawy publiczne, żyje w cokolwiek fałszywym przekonaniu, że społeczeństwo stoi w paraliżującym rozkroku pomiędzy zasadniczą cywilizacyjną antynomią – blaskiem oświecenia i mrokami ciemnogrodu. Ich materialnymi ekwiwalentami są PO i PiS, Donald Tusk i Antoni Macierewicz, Tomasz Piątek i Stanisław Pięta, „Polityka” i „wSieci”, „Gazeta Wyborcza” i „Gazeta Polska”, TVP i TVN, Piotr Kraśko i Michał Rachoń, Jacek Żakowski i Stanisław Janecki, Sławomir Sierakowski i Samuel Pereira, NaTemat i wPolityce, a dla bardziej wnikliwych Fundacja Batorego i Instytut Sobieskiego.
W sferze wrażeń i emocji – niekiedy skrajnych – które wywołują wskazane powyżej zjawiska, łatwo jest prowadzić wyścig na formę i symbole. Im większa bombastyka, im chętniej zapadające w masową świadomość (i powtarzane) dykteryjki, im więcej fanfaronady, rytuału, pisków, wrzasków, strachu i agresji, tym lepiej. Dzięki temu wszyscy fanatyzują się do granic poznawczej kapitulacji i wolniej lub szybciej wyłączają myślenie – najpierw krytyczne, a potem w ogóle. W atmosferze wzajemnych pohukiwań „faszyzm!” vs. „lewactwo!” (kiedyś „układ”), która ma naturę falową, co jakiś czas osiągana jest kulminacja, która w tej walce w kisielu na etykiety, symbolicznie (a jakże!) obnaża zakłamanie i syntetyczność tego rzekomego konfliktu.
Gdy podniecenie stron osiągnie szczytowe poziomy, wówczas dostrzec idzie u obu partnerów spazmy antykomunistycznego orgazmu. Estetyka niskobudżetowej pornografii miesza się wówczas z tą z gali „30 lat disco polo” (czy jakoś tak) i tryska świeżynkami prima sort: a to wszyscy wrzeszczą do siebie „precz z komuną”, a to „Milicja Obywatelska znów chciała zapałować na śmierć Frasyniuka”. Do pełni mantry brakuje tylko kopalni „Wujek” i kolejek/kartek, bo podniecanie się „ścieżkami zdrowia w Radomiu” załatwiają już chyba niedawne ekscesy tamtejszej faszystowskiej młodzieży.
Obaj partnerzy więc gryzą się po kostkach i pośladkach, szarpią za włosy, podduszają i kłują pinezkami, ale poza pustym, acz spektakularnym BDSM-em nie ma w tym niczego interesującego, a już na pewno nie ma w tym krzty polityki.
Jedyne elementy, które, przy bardzo silnej woli, idzie zakwalifikować jako ocierające się gdzieś tam, hen, bardzo powierzchownie o politykę, to kwestie które ich łączą – antykomunistyczna gnostyka, metafizyka imperatywu pogłębiania walki z komuną proporcjonalnie do gwałtownego rozwoju raka neoliberalizmu, traktowanie nagonki jako podstawowego instrumentu „debaty politycznej”, ukochanie transformacji miłością pierwszą, piękną i czystą, niepokalana rozumem czy moralnością, podła do bólu w swej formie i treści fobia antyarabska i antyrosyjska, adoracja USA 24/7 (także w snach – mokrych i suchych) i jankeskiego imperializmu. Raz ten patologiczny konglomerat ubrany jest w garnitur Donalda Tuska, a raz w moherowy beret. Wymowni Serbowie podsumowują takie okoliczności ludowym stwierdzeniem: „isti kurac, drugo pakovanje” (bardziej zainteresowanych odsyłam do słownika).
Na to smutne kuriozum, które zalało polską przestrzeń publiczną, nakłada się jeszcze nowa, bardzo niebezpieczna dynamika, której animatorami są autonomiczne, ale działające z dorozumianym błogosławieństwem władzy grupy spontanicznego, polskiego Sturmabteilung. Najpierw demonstracje siły i przyzwolenia poprzez rozliczne marsze czarnych koszul i seledynowych sztandarów, a potem już czysta, żywa przemoc – jak bawełna w słynnej ongiś reklamie.
Ostatnie pobicia KOD-einistów w Radomiu przy ewidentnie premedytowanej absencji policji i raczej nieprzypadkowemu pilnemu pierzchnięciu funkcjonariuszy Straży Miejskiej, opluwanie (dosłownie!) wycieczki dzieci z RFN w Lublinie, Łodzi i Warszawie oraz śmiechy policjantów poproszonych o interwencję, kolejny etap męczeństwa Jacka Międlara, incydent z przegonieniem matki z czarnoskórym dzieckiem z kościoła… Ośrodek Monitorowania Zachowań Rasistowskich i Ksenofobicznych z Białegostoku, jedyna instytucja zajmująca się realnie ilościowym ewidencjonowaniem problemu, przestaje już nadążać. Prawicowe polityczne prostactwo i przemoc są już tak wszechogarniające, że każdy poranek staje się dla przytomnych ludzi przedsionkiem do bardzo przykrego doświadczenia jakim jest kolejny, pełen tego typu doniesień, dzień w Polsce.
Jednocześnie, nawet najbardziej zajadli liberałowie i prawicowa opozycyjna nawała przyznaje, że jest bezradna. Samo oko cyklonu oporu przeciw „dyktaturze Kaczyńskiego” z dopiskiem „press” po kropce przyznało, tonąc w żalu, że partia i rząd cieszą się wcale sporym społecznym poparciem, niewykluczone, że najwyższym od wyborów w 2015 r. I tu zaczynają się – potocznie się wyrażając – schody.
Lamenty, westchnienia, cyniczne uwagi, rytualne oburzenie, wstręt, pogarda, spazmy i wymioty na wysokim C, paniczne wpisy w sieciach społecznościowych i – a jakże – zapowiedzi natychmiastowej emigracji. „Wszyscy na raz nie wyjadą, wszyscy na raz nie zarobią” śpiewał ongiś Mistrz Młynarski i choć powinno to być truizmem, wciąż umyka wzdychającym lękliwie przed utrwalającym się ciemnogrodzkim porządkiem. Większość zostanie. I jeśli chce się zgrywać zawodowego obywatela, to powinno się wziąć na siebie pewne brzemię odpowiedzialności za państwo i społeczeństwo – i zacząć się organizować przeciw wszechogarniającemu obłąkaniu.
Wielu wyda się to zapewne trudne, ale zupełnie niesłusznie. Podobnie fałszywym twierdzeniem, jak to o rzekomej opozycyjności politycznej (jest to opozycyjność, co najwyżej, estetyczno-kadrowa) środowisk PO i „Gazety Wyborczej”, jest wnioskowanie o rzekomej sile rządu. Napięcia polityczne i polaryzacja wymagają nieco bardziej skomplikowanego spojrzenia niż arytmetyczne, bo realna siła, sprawczość i skuteczność polityczna, to coś więcej niż sumujące się procenty, słupki czy głosy. Nie jest to nieważne, ma się rozumieć, ale nie może to być punktem wyjścia do budowania, a chyba trzeba to zrobić od podstaw, opozycyjnych ośrodków.
Kaczyński i jego świta znajdują się pod olbrzymią presją. Z jednej strony nigdy chyba jeszcze Polska nie znajdowała się w tak drastycznej izolacji międzynarodowej jak obecnie, z drugiej strony skrzydło prawicy dzierżące dotychczas rząd dusz w kraju zaprzęgło niemal wszystkie aktywa kadrowe, medialne i zagraniczne, by odsunąć PiS od władzy.
Rząd trzyma się mocno wyłącznie dzięki nadzwyczaj sprawnemu bizantyjskiemu zarządzaniu wszystkimi strukturami przez intrygi lub instrumenty władzy absolutnej jednoosobowo sprawowanej przez Prezesa Państwa w połączeniu z biurokratycznym bonapartyzmem, który Kaczyński opanował do perfekcji. Ciągłe prowadzenie procesu „politycznego” na cienkiej linii pomiędzy Ziobro, Gowinem, Szyszko i Macierewiczem przy falowym angażu nacjo-kibolstwa jest pewnym majstersztykiem, ale nie może trwać wiecznie.
Gdy ten układ zacznie pękać, natychmiast runie iluzoryczny zachwyt znakomicie wyreżyserowanym, kolorowym i kiczowatym jak odpustowa zabaweczka benefisem nagonek: a to na uchodźców, a to na III RP, a to na lewactwo, a to na liberałów, a to Rosjan, a to na you_name_it.
Jeśli spoza tej dymnej zasłony wyzierać zacznie prawdziwa jakość „dobrej zmiany” i tego jakie piętno pozostawia na państwie, niewykluczone, że drastyczny spadek poparcia rozegra się w ciągu tygodnia. I nie pomoże nawet „magia” 500+, gdyż ludzie zagłosowali na PiS nie ze względu na przyrodzoną Polakom predylekcję do konserwatyzmu (to bardzo nieprawdziwe oskarżenie) czy socjokulturowe obsesje na punkcie katolickiego fundamentalizmu czy Smoleńska (wpływ tych zjawisk jest wysoce przeceniany), lecz ze względu na anonsowaną wszem i wobec zmianę, którą później nazwano – jak powiedziałby Grzegorz Braun „dla zmylenia przeciwnika, czyli narodu” – „dobrą”.
Tymczasem zmiana ta ma bardzo ograniczony wymiar materialny, który mógłby się komukolwiek podobać. Nie sposób nie docenić wagi 500+ czy minimalnej stawki godzinowej oraz planów uniwersalizacji dostępu do służby zdrowia. Dla plebsu i ubogich mieszczan, tj. dla jakichś 90 proc. społeczeństwa, jest to bardzo ważne, ale nie wyczerpuje wcale oczekiwań zmiany, na którą oddali głos, zapewne często plując krwią.
Przesłaniem nieco ważniejszym w nowej naracji, jest fakt, iż państwo i naród polski – wielkie, wybitne, a sponiewierane – uzyskają w końcu jakąś podmiotowość, a 500+ jest tego jedynie wyrazem, a nie dźwignią. Poczucie realnego sprawowania władzy i bycia dobrym gospodarzem Kaczyński generuje wyłącznie na bazie nieustającego podgrzewania konfliktu pomiędzy dowodzonym przez niego na barykadzie „obozem patriotycznym”, a „postPRL-em” wspieranym ongiś przez Moskwę, a dziś przez Brukselę. Tymczasem w wymiarze systematyki politycznej nie doszło do żadnych zmian poza przełamaniem ukutego na początku lat 90. konsensusu o nienaruszalnej czarowności transformacji i nadszarpnięcia konsensusu bezwzględnego zakazu prowadzenia polityki socjalnej. O transformacji i tak przytomni ludzie wiedzieli, że to oszustwo, a PiS przecież w żadnej mierze się z niej nie wycofuje. Zaś rzucenie ludziom jakichś socjal-drobiazgów może odnieść efekt odwrotny do zamierzeonego, bo ludzie zachęceni takimi świadczeniami mogą zacząć domagać się od państwa więcej (ach, ten koszmar liberała), a niczego w planach dla nich, tak naprawdę, nie przewidziano.
Państwo z papieru zaś, tudzież z odbytu, członka męskiego i kupy kamieni nie tylko trwa w najlepsze, ale sypie się dalej. To, o czym Radosław Sikorski mówił, że Polska robi Amerykanom przeszło już w jakieś stadium, którego chyba najbardziej wulgarna nomenklatura pornograficzna nie jest w stanie opisać. Do tego dochodzi destrukcyjny marsz przez instytucje w systemie sprawiedliwości, brutalne przejęcie mediów państwowych, wywoływanie bałaganu i konfliktu w służbach specjalnych, czystki w policji, powrót do najbardziej patologicznych pomysłów dotyczących kolei (Sławomir Nowak lubi to), niekontrolowana wycinka Puszczy Białowieskiej, niszczenie służby zdrowia „klauzulą sumienia”, zbliżająca się wielkimi krokami hekatomba w edukacji, a w tle ustawiczne wygłupy Waszczykowskiego i Macierewicza…
To może trwać tak długo, jak nie pojawi się inna, konkurencyjna i poważna narracja zmiany. Polska PiS-u to produkt państwopodobny. To fasada opierająca się na wznoszącej i się opadającej fali skrajnych wrażeń, które wywołuje się u ludzi nie żadną polityką, tylko jej hologramem.
Pytanie – czy ktoś się odważy ją zaproponować? Zapewne odważyłaby się niejedna partia czy organizacja, ale jej kadry musiałyby przepracować sobie kilka bardzo poważnych tematów. Nie sposób wszystkich tu wyłożyć, ale jeden trzeba zasygnalizować bardzo stanowczo. Odpowiedzi na radykalne działania i radykalne nastroje muszą być właśnie radykalne. Nie grzeczne, nie wyważone, nie wy-PR-owane tylko mocne, stanowcze i hałaśliwie wyrażone. Jeżeli lewica chce realnie konkurować z PiS-em (bo z PO to jest akurat bardzo łatwe), to musi zdobyć się na odwagę cywilną i zażądać zmian totalnych i natychmiastowych w co najmniej kilku najważniejszych obszarach – bezpieczeństwa państwa wystawionego w tej chwili jako karta przetargowa USA wobec Moskwy, stabilności i bezpieczeństwa zatrudnienia, w tym radykalnej demokratyzacji stosunków na linii pracownik-szef oraz wojny totalnej ze „śmieciówkami”, bezpieczeństwa ekonomicznego poprzez wydzielenie kluczowych dla gospodarki przedsiębiorstw i banków i zwiększenie kontroli i wpływu państwa i załóg na ich funkcjonowanie, reforma systemu fiskalnego i emerytalno-rentowego – rozbudowanie skali podatkowej i drastyczne podwyższenie i uporządkowanie świadczeń dla osób niezdolnych lub częściowo niezdolnych do pracy, odstąpienie od prywatyzacji i komercjalizacji szkolnictwa wyższego, bezwzględne i natychmiastowe zwiększenie budżetu wynagrodzeń dla pozalekarskiego personelu medycznego oraz masowe inwestycje w budownictwo mieszkaniowe, wreszcie natychmiastowe uporządkowanie kompetencji roli samorządów i władzy centralnej. Nie jest to oczywiście katalog zamknięty, ani nie wyczerpuje wszystkich obszarów, ale jest to pewien zbiór punktów wyjścia do realnego kształtowania polityki w różnych kierunkach. Tu nie będzie miejsca na symbole i wrzaski, tylko na ciężką polityczną pracę. Wszyscy musimy położyć te starania, bo wszyscy zasługujemy na lepszą, godną przyszłość.
Jeśli skupimy się na działaniach zmierzających do rzeczywistej przebudowy państwa i społeczeństwa i potraktujemy to poważnie, to nie uwikłamy się ani w pustą, anty-PiS-owską donkiszoterię, ani nie ugrzęźniemy w patriotycznym zakalcu. Szkoda, że tzw. polska lewica zapisała się masowo do obu obozów tak chętnie, przez nikogo nieprzymuszona.