Site icon Portal informacyjny STRAJK

UWAGI NA MARGINESIE: Toksyczny pocałunek mainstreamu

Wybór Włodzimierza Czarzastego na szefa Sojuszu Lewicy Demokratycznej nie powinien zapewne zdumiewać, ale budzi emocje pokrewne – niesmak połączony z politowaniem i zdziwieniem.

Owszem, mogło też być gorzej. Szefem Sojuszu miał szansę zostać człowiek-mem, czasem miłośnik, a czasem umiarkowany przeciwnik Janusza Korwin-Mikkego, pałający chęcią pogromu na „lewactwie”, najpodlejsza bodaj kopia koniunkturalnego aparatczyka z okresu późnego Gierka – Dariusz Szczotkowski. Ale czy obecne zło jest naprawdę o wiele mniejsze?

Facet znany z zamiłowania do żółtych swetrów i „Gazety Wyborczej”, jeden z pomysłodawców wysunięcia kandydatury Magdaleny Ogórek na prezydenta w minionych wyborach; wygrał właściwie nie bardzo wiadomo dlaczego. Wenderlich, jego najpoważniejszy konkurent, błysnął m. in. strasząc marksizmem, którym powiało rzekomo od PiS-u. Może więc nie było po prostu lepszego dżemu? Trudno, przyglądając się tej agonii z zewnątrz, zorientować się w takich niuansach, ale jedno jest pewne. Wybrano nie przewodniczącego, lecz mistrza ceremonii pogrzebowej.

Kolejny gwóźdź do trumny SLD nie może powodować już niczego poza pustym ubolewaniem. Raz jeszcze wypada chyba skonstatować po prostu, że oportunizm nie popłaca nic a nic. Sojusz z uporem przez lata odmawiał przyjęcia tego do wiadomości i wciąż podąża tą samą drogą, będąc na ostatniej prostej do przepaści. Nawet w tak krytycznej chwili partia ta nie potrafiła uruchomić instynktu przetrwania i dalej brnie w zadziwiające lizusostwo i grzeczność. By dodać temu komizmu i tragizmu jednocześnie, warto podkreślić, że wszystko to wobec przegranego obozu, który sam próbuje się przegrupować przy pomocy KOD-u i .Nowoczesnej.

To niewiarygodne podporządkowanie kulturze transformacji wykutej przez „Gazetę Wyborczą” i Unię Demokratyczną (z jej późniejszymi mutacjami) musiało skończyć się upadkiem. Lokajski stosunek kierownictwa SLD, które nie przestało zabiegać o względy tych ośrodków nawet po słynnej aferze Rywina i po lawinie antyrządowej propagandy ze strony „Gazety Wyborczej” w latach 2001-2005, nasuwa prosty wniosek. To partia, która przeszkadza sama sobie. Niektórzy jej działacze zauważyli to wcześniej i szybko czmychnęli do Platformy. Na przykład Dariusz Rosati. Inni zostali trochę siłą inercji, a trochę chyba ze względu na nostalgię; jeszcze innym wydawało się, że w jakichś okolicznościach uda się wykorzystać struktury partii jako kartę przetargową. Ostatnią taką nadzieją była niespełniona wizja Leszka Millera przebierającego nóżkami do stołka wicepremiera w koalicyjnym rządzie z PO.

Rozkład SLD był tak ewidentny, że z przestrzeni publicznej, jego jeszcze nieostygłe szczątki, zaczęła przed ubiegłorocznymi wyborami sprzątać partia Razem. SLD bez liderów, bez programu i w ogóle bez wyrazu, czy nawet wskazań do reanimacji, nie miało szans. Rzutem na taśmę, razem z Januszem Palikotem próbowali zastosować przy wyborach parlamentarnych zaktualizowany wariant Magdaleny Ogórek i twarzą swojej kampanii uczynili Barbarę Nowacką. I może byłby to nawet interesujący eksperyment, gdyby nie fakt, iż jej przekaz nie wykraczał ani trochę poza liberalno-demokratyczne banały. Z trudem szło dostrzec jakiś element, który można by określić jak jdnoznacznie lewicowy.

W tym właśnie obszarze wykiełkowała partia Razem, co jednak ciekawe – zagospodarowała go głównie rozczarowanymi wyborcami PO. O ten „centrowy” elektorat, tę wielką niespełnioną miłość SLD, razemici zawalczyli skutecznie, demonstrując silniejszą krytykę byłego rządu i bardziej jednoznaczną postawę. Dowiedli więc racji wszystkich tych nieusłyszanych krytycznych głosów ludzi, którzy powtarzali na tysiącach SLD-owskich spotkań, iż prostytuowanie własnej tożsamości w oczekiwaniu na błogosławieństwo głównego nurtu to droga na dno. Na wezwania o przywrócenie lewicowego kursu SLD odpowiadał a to planem Hausnera, a to LiD-em, a to Kongresem Lewicy (ktoś jeszcze pamięta Krzysztofa Gawkowskiego machającego marynarką na Stadionie Narodowym?).

Najgorsze jest to, że ostateczna śmierć SLD niczego nie zmieni. Rację ma mój redakcyjny kolega Piotr Gadziwnowski, gdy pisze, że „niestety mandaty poselskie różnią się od mienia pożydowskiego. Nie można ich zagarnąć jedynie w efekcie politycznej eksterminacji ich poprzednich właścicieli”. Jeszcze gorsze jednak jest to, że polityczna gangrena, która wykończyła Sojusz nie ulega likwidacji wraz nim. Źródłem, głównym nosicielem, a także czynnikiem wspomagającym rozwój tej choroby jest bowiem, symbolicznie to ujmując, „Gazeta Wyborcza”.

Przypomnijmy, że dopiero jej łaskawy dotyk uznano za promesę na ewentualną pomyślność Razem i rozpoczęto powolne włączanie Adriana Zandberga i kilku innych przedstawicieli tego ugrupowania do mainstreamu. Naturalnie, nie była to ze strony „GW” koleżeńska przysługa. I choć Razem, czego szczerze gratuluję, nie chce płacić rachunków, dołączając się entuzjastycznie do KOD-u, to w innych obszarach coraz częściej zdarzają się tej partii głupawe i zupełnie niepotrzebne ukłony w stronę dominującego reżimu ideologicznego. Albo Razem próbuje się w ten sposób jednak jakoś wobec głównego nurtu uwiarygodnić, albo demonstruje autentyczny infantylizm i naiwność.

Dość bolesnym tego przykładem, była, mówiąc potocznie, mega-przypałowa, niedawna wypowiedź jednej z prominentnych działaczek tej partii na temat polityki społecznej, nazywanej w Polsce, cokolwiek pogardliwie, „socjalem”. Na kanwie, częściowo nawet słusznej krytyki rządkowego projektu „500 zł na dziecko”, Marcelina Zawisza, bo o niej mowa, postanowiła błysnąć przebojowością przed obliczem dziennikarzy Radia TOKfm i palnęła, że „socjal” traktować należy jak seks, „musi być bezpieczny i odpowiedzialny”.

Tego rodzaju popowe zagrywki, za przeproszeniem, najniższego sortu, budzą zażenowanie, owszem. Jednak przede wszystkim zdradzają albo kompletny brak zrozumienia zjawiska, które powinno być dla każdego stronnictwa mającego pretensje do lewicowości, kwestią fundamentalną, albo totalną jego dezynwolturę.

Życie seksualne od polityki społecznej różni wszystko. Dość powiedzieć, że ludzka seksualność to zasadniczo biologia i wynika z naturalnie ukształtowanej fizjologii, a „socjal” to rozbudowana, wieloaspektowa konwencja, która wymaga politycznego sprawstwa. Czynności wymagane do podjęcia lub realizacji stosunku płciowego nie mają niczego wspólnego z działaniami politycznymi. Inna jest dynamika i przebieg obu procesów, a co najważniejsze, inny jest finał. Najgorsze jednak jest chyba to, że ten popęd ku medialnej pokupności wyparł elementarną krytyczną refleksję nakazującą choćby prostą kontekstualizację własnych wypowiedzi.

Rozprawy o „odpowiedzialnej” i „bezpiecznej” polityce socjalnej, to nic innego jako kopia znanej i od lat czytanej całemu społeczeństwu na dobranoc bajki o „niebezpiecznym i nieodpowiedzialnym rozdawnictwie”. Czy, doprawdy, nie można trochę bardziej uważać? Po co Razem podsuwa nam jakąś dziwaczną, popową wariację tego dyskursu? Jeśli dołożyć do tego deklaracje o powstrzymaniu „wojny kulturowej z kościołem” i straszenie Rosją w kontekście propozycji podatkowych Ryszarda Petru, to doprawdy, „Gazeta Wyborcza” nawet za uszy nie wciągnie Razem do parlamentu. Ludzie mają dość salutujących Michnikowi, nawet, a może tym bardziej, takich, którzy czynią to niejako niechący. Pokazali to dość dobitnie w ostatnich wyborach. Czas odciąć się od tej, niezwykle zresztą niskiej, kultury. Aureola św. Adama już gaśnie.

A lewicy jak nie było, tak nie ma. I jeśli PiS wprowadzi „500 zł na dziecko”, minimalną płacę godzinową i powszechny dostęp do służby zdrowia, to my wszyscy nie będziemy nawet mogli zwinąć sztandaru, bo okaże się po prostu, że został nam ukradziony. Nawet nie zauważymy, kiedy.

[crp]
Exit mobile version