Państwo jest złe, bo zabiera biednym i daje bogatym. Doskonale widać to na przykładzie budownictwa mieszkaniowego.
Skoro na dopłaty do kredytów hipotecznych wydajemy kilkadziesiąt razy więcej niż na budownictwo socjalne i komunalne, to znaczy, że wolimy dofinansować klasę średnią – ludzi mających zdolność do zaciągania kredytów hipotecznych, banki udzielające tychże kredytów oraz deweloperów, którzy dzięki dopłatom mogą sprzedać więcej mieszkań po wyższej cenie.
Państwo jest złe, bo zamiast opodatkowywać krociowe zyski, opodatkowuje skromne dochody. W Polsce opodatkowane są nawet dochody na poziomie minimum egzystencji, przy czym danina publiczna jest odwrotnie proporcjonalna do dochodów opodatkowanego. Mamy więc degresywny system podatkowy. Ważnym elementem tego mechanizmu jest przewaga podatków pośrednich (zawartych w cenach towarów i usług) nad podatkami bezpośrednimi (od firm i osób). Taki system zwykle sprzyja bogaceniu się bogatych i biednieniu ubogich. Na szczęście poziom redystrybucji budżetowej jest u nas niezbyt rozbudowany, więc ten mechanizm nie jest głównym czynnikiem generującym rozwarstwienie. Budżet stanowi coraz mniejszą część dochodu narodowego, podobnie jak płace.
Państwo jest złe, bo stoi na straży własności prywatnej i skrupulatnie egzekwuje prawo do czerpania zysków przez właścicieli mieszkań, przedsiębiorców, posiadaczy kapitału (banków, lichwiarzy). Nie broni natomiast i nie egzekwuje praw zwykłych obywateli, pracowników, dłużników, lokatorów. Cały aparat państwowy, z aparatem wymiaru sprawiedliwości włącznie, dość konsekwentnie we wszelkich sporach staje po stronie silniejszego przeciw słabszemu. I to nie jest żadna patologia, to istota klasowego charakteru państwa, które, jak pisał klasyk, „stanowi komitet wykonawczy interesów kapitału”.
Ten wrogi wobec maluczkich charakter aparatu państwowego skrajni neoliberałowie, konserwatyści oraz libertarianie wykorzystują do szczucia zwykłych ludzi przeciw państwu. Ten swoisty anarchistyczny liberalizm przekonuje opinię publiczną, że źródłem zła i krzywd jest państwo jako takie, ukrywając jednocześnie partykularne interesy, które realizują urzędnicy, posłowie, ministrowie, prokuratorzy i inni przedstawiciele władzy. Ta antypaństwowa propaganda czyni z narzędzia głównego winowajcę kapitalistycznych krzywd, rozwarstwienia, wyzysku i bezpodstawnego (nieuzasadnionego społecznie) bogacenia się elit władzy i pieniądza.
Największy w historii Polski akt rozdawnictwa – prywatyzacja – rozdzieliła już role społeczne i wyłoniła klasę panów. Klasa ta postrzega państwo z jego demokracją i potencjalnie redystrybucyjną funkcją jako przeszkodę w realizacji jej egoistycznych interesów.
Dlatego lansuje wizję „normalności”, w której państwa jest jak najmniej. Powstałe różnice majątkowe oraz różnice pozycji społecznych tłumaczy się bardzo prosto: „Jeżeli jestem na szczycie drabiny społecznej, to jest to wyłącznie moja zasługa, a jeżeli na dole – wyłącznie moja wina”.
Ta zaimportowana z USA teoria zrobiła w Polsce karierę i skutecznie zapobiega buntowaniu się spauperyzowanych mas. I to pomimo oczywistego faktu, że o tym, kto będzie biedny, a kto bogaty, decydowano na szczeblu państwowym, między innymi w procesie prywatyzacji. Zwolennicy nieograniczonej wolności gospodarczej dorobili się pokaźnych majątków dzięki udziałowi w podziale transformacyjnych łupów, ewentualnie dzięki lukratywnym kontraktom rządowym i samorządowym.
Próba zebrania podpisów pod wnioskiem o referendum blokującym prywatyzację komunalnego Stołecznego Przedsiębiorstwa Energetyki Cieplnej, udaremniona w nieuczciwy sposób przez warszawski Ratusz oraz referendum mające odwołać Hannę Gronkiewicz-Waltz ze stanowiska prezydenta Warszawy, pokazały, że obywatele zaczynają się uczyć korzystania z instrumentów demokratycznej kontroli nad władzą. Taka kontrola mogłaby udaremnić wiele szkodliwych społecznie biznesów – jak choćby lichwa, którą ponownie zalegalizowano w naszym kraju w 2011 roku.
Odpowiedzią na wszelkie próby demokratycznej kontroli nad kapitałem i gospodarką jest slogan o wolności gospodarczej. Jego podwójne standardy i niesójność wyszły na jaw przy okazji batalii o OFE. Zwolennicy tego „skoku na kasę” nie mieli nic przeciwko temu, żeby państwo zmuszało obywateli do zawierania umów określających ich los na emeryturze z prywatnymi firmami finansowymi. Kiedy jednak państwo chciało obywatelom oddać prawo decydowania, podniosła się wrzawa o nieuprawnionej interwencji państwa w gospodarkę.
Do rangi symbolu systemu, w którym demokracja ustępuje przed interesami kapitału, urasta dogmat o niezależności Banku Centralnego. Polityka pieniężna i kreacja pieniądza to oś rynkowej gospodarki. To tu się decyduje również podział bogactwa. Pomysł, żeby cały ten mechanizm wyłączyć spod demokratycznej kontroli, nie oznacza żadnej niezależności. Organa finansowe, takie jak Bank Centralny czy Rada Polityki Pieniężnej, nie realizują żadnej uniwersalnej wiedzy tylko interesy międzynarodowego kapitału finansowego – i jego kontroli ściśle podlegają.
Gdyby jednak kiedyś większość społeczeństwa wygrała wybory i postanowiła odzyskać kontrolę nad pieniędzmi, gospodarką i swoim losem; a także chciała zdefiniować inaczej, tym razem demokratycznie, podział między pracą a kapitałem – wówczas w odwodzie jest jeszcze jedna święta krowa kapitalistycznego dogmatu: Trybunał Konstytucyjny. To panowie i panie w togach, którzy zdolni są swoim niepodlegającym podważeniu werdyktem zakwestionować demokratycznie podjęte decyzje parlamentu. A gdyby tego jeszcze było mało, pozostaje Trojka, (MFW, Bank Światowy, Komisja Europejska), która nie tak dawno wyjaśniła Grekom, gdzie mogą sobie wsadzić swoją demokrację, której ich kraj jest zresztą kolebką.
Naszą nadzieją pozostaje wciąż państwo. Silne i demokratyczne.