Polska przeszłością stoi, a ramy obowiązującej narracji historycznej wyznacza rządząca prawica. Dla PiS-u historia to nie tylko przypomnienie minionych epok, ale też wyznaczanie wzorców dla teraźniejszości. Władza konsekwentnie wciela przeszłość we współczesne ramy. Jakby to absurdalnie nie brzmiało, bracia Kaczyńscy są przedstawiani jako wcielenie marszałka Piłsudskiego w dwóch postaciach, stosunki z Rosją i Unią Europejską mają przypominać Bitwę Warszawską, opozycja jest uznawana za różne odłamy Komunistycznej Partii Polski, a w tle trwają przygotowania do powstania warszawskiego, na które z utęsknieniem ma czekać całe społeczeństwo. Z tego względu głównym świętem narodowym jest rocznica odzyskania niepodległości, największymi wrogami są Rosja i Niemcy, a kluczowymi bohaterami żołnierze wyklęci. Jednocześnie w ciągu ostatnich 100 lat za najlepszy okres historii Polski jest uznawane dwudziestolecie międzywojenne.
Powyższa wizja jest niemądra, niesłuszna i bardzo szkodliwa politycznie. Dwudziestolecie międzywojenne było mrocznym okresem historii Polski, pełnym przemocy, wyzysku, biedy, gigantycznych nierówności, nagonek antysemickich. Przez cały ten okres utrzymywał się wysoki poziom analfabetyzmu, nie było powszechnych świadczeń społecznych, większość społeczeństwa żyła w warunkach skrajnego ubóstwa, w gospodarce dominowały stosunki feudalne, Kościół narzucał represyjne rozwiązania w polityce rodzinnej, a na dodatek od 1926 roku państwo stało się dyktaturą wojskową.
Trudno w tym kontekście zrozumieć, dlaczego środowiska lewicowe uparcie starają się wpisać w pejzaż II RP i odnaleźć w niej swoje wzorce. W ten sposób lewica staje się nie tylko archaiczna, ale też gra na obcym sobie polu, jest nieautentyczna i niewiarygodna. Dwudziestolecie nie urzeczywistniło żadnych ważnych idei lewicy przy jej współczesnym rozumieniu. Nawet rząd Ignacego Daszyńskiego sformułował sporo słusznych postulatów, ale większość z nich nie zostało wdrożonych, a sam Daszyński szybko został zepchnięty na margines życia politycznego.
Warto w tym kontekście zauważyć, że pojmowanie niepodległości z lat dwudziestych jest dzisiaj kompletnie archaiczne. W 1918 roku Polska odzyskała niepodległość i wiele instytucji budowano od nowa, a posiadanie własnego kraju było dla wielu ludzi całkowicie nowym doświadczeniem. Dzisiaj nikt nie kwestionuje niepodległości Polski, a wyzwaniem jest raczej bardziej sprawiedliwa globalizacja niż umacnianie suwerenności kraju. Pojmowanie patriotyzmu i niepodległości z czasów międzywojnia jest pod wieloma względami nieaktualne, bo mamy zupełnie inną rzeczywistość i inne wyzwania w polityce zagranicznej. Pod tym względem wzorowanie się na Piłsudskim, Korfantym czy Daszyńskim jest całkowicie nietwórcze. Dotyczy to też polityki społeczno-gospodarczej. Świat od lat dwudziestych naprawdę bardzo poszedł naprzód, a Polska okresu międzywojnia nie wdrażała szczególnie odważnych czy oryginalnych rozwiązań odnośnie rynku pracy albo systemu emerytalnego.
Niezależnie jednak od oceny dwudziestolecia, lewica powinna mieć krytyczne podejście do historii. Przywoływanie dawnych czasów nie powinno służyć bezrefleksyjnemu odtwarzaniu dawnych wzorców, a przede wszystkim uczeniu się na błędach i budowaniu scenariuszy lepszej, bardziej sprawiedliwej przyszłości. Świat się na tyle zmienił, że nie ma dzisiaj najmniejszego sensu wdrażania dawnych wzorców. Pod tym względem historię warto zostawić historykom, a rojenia PiS-u o braciach Kaczyńskich jako inkarnacjach Piłsudskiego należy po prostu wykpić.
Nie oznacza to, że 11 listopada jest świętem archaicznym, w którym lewica nie ma czego świętować. Przede wszystkim 100 lat temu zakończyła się I wojna światowa. Pokój zatrzymał bezsensowną rzeź, a zarazem dał Polsce niepodległość. Należy o tym pamiętać i dbać o to, aby mroczne czasy wojny już nigdy nie powróciły. Ale przede wszystkim warto traktować przeszłość jako lekcję i jako ostrzeżenie. Śledźmy ją nie po to, aby się na niej wzorować, ale po to, aby uniknąć jej błędów. Wybierzmy przyszłość.