Jeszcze przed ogłoszeniem werdyktu Komisji Weneckiej, a po przecieku jego projektu, krytycznego wobec trzymających władzę, szef polskiego MSZ oświadczył, iż nie zaakceptuje go.
Uważa bowiem, że Komisja, dopuszczając do niego, straciła wiarygodność. Niech więc spada na drzewo. Nie interesowało go, czy treść orzeczenia będzie odpowiadać stanowi faktycznemu, ale zdarzenie względem niego zewnętrzne. Tym samym wiarygodność stała się dlań ważniejsza od prawdy.
Opozycja podniosła krzyk. Uznała to za żałosny i marny wybieg, odwracający uwagę od istoty sprawy. Zwolennicy zaś władzy argumentowali, że rację ma minister, bo przeciek nie tylko był niemoralny, ale też podgrzał atmosferę polityczną w kraju. Prawda więc musiała być „ukarana”, gdyż w tym kontekście straciła godność wiarygodności, jak dziewica cnotę.
Jednak za postawą opozycji kryła się zwykła hipokryzja. Wszak jej przedstawiciele w przeszłości zachowywali się podobnie. Niejednokrotnie dezawuowali niewygodne dla siebie prawdy, bo niewiarygodni – wedle nich – byli jej głosiciele, więc i one same. I nie widzieli w tym nic nadzwyczajnego. Aliści teraz – zmienili front: prawda jest odtąd dla nich zawsze niepokalana. Zawsze, czyli przynajmniej do momentu kolejnych wyborów i (ewentualnego) przejęcia przez nią władzy.
Skutki politycznego opilstwa
Pewnie tedy (ze śmiechu) w grobie przewraca się klasyk polskiej socjologii i metodolog – Stanisław Ossowski, który mawiał, że stosunek ludzi do prawdy jest często taki, jak pijaka do latarni: nie szukają oni w niej światła, lecz oparcia…
Przecie tego tylko szukają ludzie pijani polityką. Niezależnie od stanowiska czy przynależności do obozu władzy lub opozycji. I tak manipulują, by odwrócić uwagę innych od światła prawdy, aż dopną swego. A ponieważ naród nasz raczej nie cierpi na nadmiar kultury teoretycznej, są skuteczni. Wierzy on jednym albo drugim, zależnie od tego, na czym jest mu wygodniej się oprzeć.
Nic w tym zresztą nowego. Już w XVIII w. pisał Tomasz Hobbes, że gdyby sąd, iż 2 x 2 = 4 miał jakiekolwiek znaczenie w aktualnych konfliktach politycznych, czy ideologicznych mordobiciach, byłyby często równie kwestionowany, jak i broniony. Też nie szukano by w nim światła, lecz czegoś innego. Nie uchodził by więc, jak teraz (gdy matematyka stała się społecznie neutralna) za po prostu prawdziwy i nie wymagający żadnego, zewnętrznego uwiarygodniania względem zasad tworzenia i weryfikowania wiedzy.
Inaczej jest jednak z sądami dotyczącymi społeczeństwa, państwa, prawa, ekonomii itp. Zwłaszcza – bezpośrednio sfer aktualnej polityki. Tu wszędzie jest tak, jak pod latarnią prawdy, o której pisał Ossowski. Nic jednak nie zapowiada, by to miało się zmienić. Przeciwnie: rej wodzą ci (i wodzić będą), co bezkarnie i beztrosko opierają się na sądach wygodnych sobie, niewygodne zaś deprecjonują. Pewnie do końca świata i jeden dzień dłużej.
Religijność wiarygodności
W rzeczywistym wszakże poznaniu (nie tylko naukowym) nie ma prawd wiarygodnych i niewiarygodnych. W ogóle – nie wymagają one wiary i jej pozornej „godności”. Jest bowiem tak, jak one głoszą. Swą godność wywodzą tylko stąd, że prawidłowo oświetlają dany wycinek rzeczywistości.
Przeciwne zaś stanowisko ma rodowód ewidentnie religijny. Bo – faktycznie – poglądy religijne wiary wymagają. Za ich fantasmagoriami przecież nie kryje się żadne poznanie, lecz urojenia ich głosicieli, dla których wiary niegodne są wszelkiego przekonania, odmiennego od ich własnych. Stoi za nimi najczęściej ślepa wiara w pewien porządek świata, społeczeństwa, kultury, losu. Głoszona ona bywa z ogniem w oczach przez oszołomów lub wyrachowanych demagogów religijnych i ideologicznych. Jest jedyna, wieczna, zawsze tak samo godna szacunku i nie do podważenia. Nie musi zawierać w sobie ani krztyny wiedzy faktycznie prawdziwej. Chce, aby wierzyć w nią, nim się cokolwiek z jej treści zrozumie.
Niestety ludzie pijani (zwłaszcza prawicową, choć nie tylko) politycznością myślą na sposób religijny. I łatwo, zwłaszcza w naszym kraju, zyskują zrozumienie, bo kościół panuje w nim jak w średniowieczu, zatruwając skutecznie umysły tubylców już od przedszkola.
Nie dziwota tedy, że dla polskiego ministra spraw zagranicznych w sposób oczywisty
wiarygodność stoi ponad sądami, przedstawiającymi faktyczny stan rzeczy. Gdy więc światło prawdy go odsłania – przybiera pozę ministranta i zamyka oczy na to, co chce być tylko wiedzą.
Ale czy Komisja Wenecka, wypracowując swe stanowisko na temat działań rządzących, musiała w ogóle dbać o jakąkolwiek dla niego wiarygodność? A niby dlaczego? Prawdziwość wszak jej osądu (jeśli on tę cechę posiada) nie potrzebuje żadnego zewnętrznego ugruntowania. Żadnej wiarygodności, bo nie ona nadaje mu sens poznawczy. Słusznie więc poprzestała na złożeniu wyrazów ubolewania, że dokonał się przeciek projektu, i dalej robiła swoje.
A jaki jest rezultat jej prac, każdy – jeśli chce – teraz widzi.
[crp]