Site icon Portal informacyjny STRAJK

Wolność słowa po polsku

Jeden z protestów Inicjatywy Pracowniczej, w Poznaniu, fot. wikimedia commons

Fakt, że możemy bez konsekwencji – przynajmniej jak na razie, krytykować obecny rząd, nie znaczy niestety, że nie mamy w Polsce cenzury, czy też – znacznie groźniejszej – autocenzury. Po prostu, podobnie jak mieszkalnictwo, edukacja czy przemysł, zostały sprywatyzowane.

Dużo się ostatnio mówi o wolności słowa – głównie w kontekście różnych ruchów Prawa i Sprawiedliwości. “Gazeta Wyborcza” rzuciła nawet na Warszawę serię billboardów z tym hasłem, zamiast “o” w słowie wolność jest charakterystyczny czerwony prostokąt.

Propaganda a cenzura

Oczywiście, działania PiS są szkodliwe i oburzające. Całkowite (i, co szczególnie rażące mam wrażenie, zupełnie jawne) podporządkowanie mediów publicznych rządowi, wyjmowanie z kapelusza szkarad, które będą mieć fatalny wpływ na społeczeństwo, a także będą zupełnie otwarcie szerzyć rasizm, homofobię i mizoginię. To fatalna wiadomość dla obywateli. Odbędzie się festiwal nienawiści wobec wszystkich, wpisujących się w zasadę “kto nie z nami, ten przeciw nam” i ci nieszczęśnicy, którzy nie pozbyli się jeszcze telewizorów, mogą być narażeni na kontakt z nim, a wszyscy – na życie w społeczeństwie, w którym będzie to uprawniony głos mainstreamu.

Ale czy naprawdę zagrożona jest wolność słowa? Zagrożone są media publiczne – do których zresztą nie byłam szczególnie przywiązana, od lat były przedmiotem targów politycznych; misja mediów była kpiną, a pierwsze skrzypce grał w nich zatrudniony na gwiazdorskim kontrakcie Tomasz Lis, po którym naprawdę ciężko jest płakać. Nie mam oczywiście wątpliwości, że tak w ogóle media publiczne ze swoją „misyjnością” są potrzebne, a za największe zagrożenie uważam sytuację w której – już po dojściu Petru do władzy – ludzie będą tak rzygać pisowską propagandą, że bez słowa sprzeciwu zgodzą się na ich prywatyzację.

Nie ma – chociaż oczywiście, wszystko przed nami – zakazu krytykowania nowej władzy w całej prasie, w telewizji, w radiu ani na własnym Facebooku. Jeśli Tomasz Lis będzie chciał wydać książkę pt. “Jak walczyłem z PiS-em i zostałem żołnierzem wyklętym XXI w.”, to to zrobi, książka będzie leżała na wyeksponowanym miejscu w Empiku przez jakiś czas, a potem połowa lemingradu dostanie ją na Gwiazdkę pod choinkę. Jeśli ktoś w redakcji Strajk.eu zapragnie napisać, dlaczego uważa, że Beata Szydło jest fatalnym premierem, to to napisze. Jeśli Komitet Obrony Demokracji zapragnie iść pod dom Jarosława Kaczyńskiego i krzyczeć “precz z komuną!” to też nikt im tego nie zabroni, a TVN to pokaże i okrasi komentarzem “proszę, jak pięknie krzyczą obywatele”. Krytyka tej władzy – poza tym, że rozumiem, że dla wielu bardziej uprawniona – jest dokładnie tak samo legalna, jak za rządów PO legalne było „Uważam Rze” albo „wSieci”. Oczywiście – żeby nikt nie miał wątpliwości: to wspaniale. To wspaniale, że możemy pisać, mówić co myślimy na temat tej i każdej innej władzy.

Tylko nie znaczy to niestety, że nie mamy w Polsce cenzury czy też – znacznie groźniejszej – autocenzury. Po prostu – podobnie jak mieszkalnictwo, edukacja czy przemysł – zostały sprywatyzowane.

O reprywie cicho sza

Świetnym przykładem na to, o czym i o kim mówić nie wolno, jest tutaj działalność niewielkiego stowarzyszenia warszawskiego Miasto Jest Nasze. Jego działacze, wśród nich prezes Jan Śpiewak, opublikowali “warszawską mapę reprywatyzacji”. Na infografice pokazanych jest szereg zależności pomiędzy urzędnikami a Maciejem Marcikowskim, przedsiębiorcą z Warszawy. Pokazano np., że siedziby spółek Marcinkowskiego mieszczą się w tym samym budynku, w którym swoje biuro ma Jacek Rudnicki, były szef Zarządu Gospodarki Nieruchomościami. To Rudnicki podpisał decyzję o zwróceniu Marcinkowskiemu (który kupił roszczenia) terenu z Ogródkiem Jordanowskim, na którym tylko dzięki ostrym protestom mieszkańców przedsiębiorcy nie udało się postawić 10-piętrowych bloków. To także Rudnicki ostatecznie zgodził się na oddanie Marcinkowskiemu działki na Pl. Zamkowym razem z fragmentem trasy W-Z (naprawdę, sprywatyzowano fragment ulicy w centrum Warszawy). “Mapa reprywatyzacji” przedstawia siatkę podobnych powiązań Marcinkowskiego z innymi urzędnikami. Nie ma w niej żadnych opinii, oszczerstw; wszystko poparte jest linkami do materiałów prasowych, prawdziwości podanych informacji nikt nie kwestionuje.

Marcinkowski pozwał stowarzyszenie, domagając się – w ramach “zabezpieczenia roszczeń” usunięcia mapy i zakazu wypowiadania się na jego temat dla MJN. Sąd się nie zgodził, jednak ostatecznie w lutym tego roku zasądził, że dobra Marcinkowskiego zostały naruszone, a Śpiewak – poza pokryciem połowy kosztów sądowych – musi zapłacić 10 tys. na cele charytatywne. – Gdzie jak gdzie, ale w sądzie nie trzeba tłumaczyć, jak dużym problemem są skutki dekretu Bieruta. (…) Sąd dostrzega więc interes społeczny, ale ale handel roszczeniami nie jest niezgodny z prawem. A interes społeczny nie pozwala na naruszanie dóbr osobistych. Gdyby na mapie byli tylko urzędnicy, którzy są osobami publicznymi, byłoby to akceptowalne. Ale nie wobec panów Marcinkowskich, którzy osobami publicznymi nie są i mają prawo do zachowania prywatności – uzasadniała wyrok sędzie Halina Plasota. Śpiewak złożył apelację, sprawa nie jest jeszcze przesądzona. Wniosek jest jednak bardzo wyraźny – nie masz luźnych kilkunastu tysięcy złotych, prawników, dobrego nazwiska? Nie interesuj się, nie czytaj, a tym bardziej – nie pisz. Właściwie, jeśli masz ten hajs, to też tego nie rób.

Cywilny bat na związki

Wniosek o to, żeby zakazać wypowiadania się na temat “mapy reprywatyzacji” i Marcinkowskiego wydaje się absurdalny, ale – jak się okazuje – nie wszystkie sądy tak uważają. W sklepie wolnocłowym Aelia w zeszłym roku powstała komisja Ogólnopolskiego Związku Zawodowego “Inicjatywa Pracownicza”. Sprzedawczynie domagały się krzeseł, na których mogłyby usiąść, kiedy nie ma klientów, ustalania grafiku z wyprzedzeniem większym niż kilkanaście godzin oraz godnego traktowania – pracownice twierdziły, że są poniżane, obrażane, wyśmiewane. Kiedy przedstawiły swoje postulaty, przewodnicząca komisji, Anna Kucharzyk, została zwolniona. Po dużym materiale w „Dużym Formacie” żądania pracownic zostały spełnione – wszystkie, poza przywróceniem do pracy ich koleżanki. Zdaniem związku – zwolnienie odbyło się niezgodnie z prawem, urządzono więc szereg pikiet, na których oskarżano Aelię o łamanie prawa pracy i wyzysk. Firma podała Inicjatywę Pracowniczą do sądu cywilnego o naruszenie dóbr osobistych; sąd w Poznaniu orzekł, że do zakończenia sprawy nie można mówić o tym, co się wydarzyło. Sprawa miała miejsce w sierpniu 2014 – wyrok jeszcze nie zapadł, ani w sprawie o naruszenie dóbr, ani ten w sądzie pracy; Kucharzyk domaga się bowiem przywrócenia na stanowisko. W grudniu 2014 w całej Polsce związek protestował przeciwko łamaniu wolności słowa, policja uznała zgromadzenia za nielegalne i zmusiła demonstrantów do rozejścia się. Podobnych sytuacji – kiedy prawo cywilne stosuje się przeciwko związkowi zawodowemu, jest w Polsce coraz więcej – w Tesco, w JSW czy w PKP Przewozach Regionalnych.

Co z tą konstytucją

Teraz okazuje się, że prawo cywilne, wykorzystywane przeciwko działającym w interesie społecznym stowarzyszeniom czy związkom zawodowym, doprowadziło do powstania w Polsce zjawiska autocenzury prewencyjnej. Joanna Jurkiewicz napisała książkę – ważną, odkrywczą. Sama osobiście dołożyłam się do tego, żeby mogła zostać wydana. Ta książka to “Dekada ajentów”; opowiada o zasadach wynajmu sklepów “Żabka”, o tym, jak ajentami zostają ci, którzy chcieliby – zgodnie z płynącym zewsząd przekazem “zausz firmę” – zostać przedsiębiorcami jak Marcinkowski, ale zamiast tego stać ich tylko na to, żeby wynająć od Żabki Polska urządzony sklep, pracować w nim często od 6.00 do 23.00 albo zatrudniać na czarno studentki do pomocy. Z tego, co pisze Jurkiewicz, wynika, że nie mają żadnej decyzyjności i ponoszą jednocześnie całą odpowiedzialność, oddając lwią część zysku firmie-matce i biorąc całość strat na siebie. Wpadać w coraz głębszą spiralę zadłużenia. Przerwanie przygody z „Żabką” jest bardzo trudne, bo każdy ajent podpisując umowę, podpisuje jednocześnie weksel in blanco – sieć stwierdzi, ile jest jej winien dopiero wtedy, kiedy zakończą współpracę. Wszyscy kupujemy w “Żabkach”, czasem nawet zastanawiamy się, dlaczego co miesiąc ktoś inny jest za kasą albo przeciwnie – czemu cały czas jest jedna osoba, z coraz ciemniejszymi kręgami pod oczami. Jurkiewicz przeprowadziła dziesiątki wywiadów, przeczytała setki dokumentów, stworzyła naprawdę rzetelny i wiarygodny obraz tego, jak wygląda franczyza po polsku. Temat okazał się na tyle interesujący, że “Gazeta Wyborcza” nawet zrobiła z Jurkiewicz wywiad, a na książkę zrzuciło się kilkaset osób, w sumie zebrano ponad 16 tys. zł. Niestety, “Żabka Polska” prowadzi “naciski”, żeby pozycja się nie ukazała. Stowarzyszenie “Obywatele Obywatelom” związane z pismem “Obywatel”, które jest, czy miało być wydawcą “Dekady ajentów”, liczy w tej chwili, ile ma pieniędzy – gdyby “Żabka” domagała się “zabezpieczenia roszczeń”. Proces o “naruszenie dóbr osobistych” ma już w zasadzie jak w banku.

“Dobra osobiste” korporacji – nawet jeśli są zagrożone tylko potencjalnie – są w Polsce wartością wyższą niż wolności konstytucyjne: wolność zrzeszania się w związki zawodowe, wolność słowa czy wolność zgromadzeń. Jak pokazują przykłady MJN czy Inicjatywy Pracowniczej, to czy informacje zebrane przez Jurkiewicz są prawdziwe czy nie, nie ma tu w zasadzie żadnego znaczenia.

Exit mobile version