Obserwując polską kampanię wyborczą i rozwijający się wokół niej ekosystem komentarzy, napotykamy sformułowania nawet tak mocne, że będą to najważniejsze od dawna wybory polityczne w Polsce. A co, jeśli najsmutniejszym aspektem nadchodzących wyborów, a zarazem tym, z którego najbardziej – jeśli jesteśmy realistami – musimy sobie zdać sprawę, jest coś wręcz przeciwnego?
Na najbardziej podstawowym poziomie logiki elektoralnej zwycięstwo PiS jest już w zasadzie przesądzone. Było zresztą od dawna. Trudno sobie wyobrazić, żeby na przestrzeni kilku tygodni, które nam zostały, „liberalna” (o polskim liberalizmie nie da się pisać bez cudzysłowów) opozycja otrząsnęła się ze swojego intelektualnego zatwardzenia i zrozumiała nagle, co się dzieje. Trudno sobie wyobrazić, że systematycznie marginalizowana przez „wolne”, „liberalne” media Lewica (jak niedoskonała by ona nie była), nagle dostanie skrzydeł i dyskursywne pole manewru, żeby okazać się czymś więcej niż niewielką trzecią siłą w parlamencie.
Globus Polski
Z daleka (wyjechałem z Polski ponad jedenaście lat temu) często odnoszę wrażenie, że nawet inteligentni, politycznie świadomi i zaangażowani ludzie w Polsce traktują wydłużający się kryzys polityczny, jakim są rządy PiS, jakby to był fenomen czysto elektoralny, formalny, proceduralny, dotyczący wyłącznie liberalno-demokratycznego porządku tego jednego państwa (i specyfiki jego elektoratu). Analizom, które w 2019 wciąż ujmują to wyłącznie w taki sposób, przyglądam się zawsze z niezmiennym poczuciem zdumienia. Przypominają mi one sprzedawany nie tak dawno temu nad Wisłą „globus Polski”, na którym nasz kraj był jedynym lądem, pokrywającym jedną trzecią całego „globusa”. Cokolwiek kierowało wytwórcami tego kuriozum, niechcący stworzyli jedną z najlepszych metafor współczesnego polskiego pojęcia o świecie.
Przecież nawet poszczególne manifestacje rządów PiS jako kryzysu są bulwersująco podobne do tego, co się dzieje w innych częściach świata. Powinno to skłaniać do choćby „poetyckich” porównań nawet tych obserwatorów czy polityków, którzy nie mają skłonności do strukturalnej analizy problemów współczesnego kapitalizmu w perspektywie globalnej. Ofensywa na puszcze i lasy do złudzenia przypomina skrajną prawicę rządzącą dziś w Brazylii. Stosunek do problematyki klimatycznej czy naukowej ekspertyzy – administracje Jaira Bolsonaro i Donalda Trumpa. Rasizm antyuchodźczy – postępowanie Włoch, Francji, Stanów Zjednoczonych, Izraela, Węgier. Nacisk na narrację tożsamościową zbitą w jedną nierozerwalną całość z konserwatyzmem religijnym to tak powszechny schemat działania rządzących prawic, że nie wiadomo, od czego zacząć ich wymienianie (od Modiego w Indiach, a może Erdogana w Turcji?). To samo agresywny antyfeminizm i homofobia. Przechwytywanie kolejnych instytucji i aparatów władzy łączy PiS z praktykami konstytucyjnych i parlamentarnych zamachów stanu populistycznej prawicy od Brazylii przez torysowską Wielką Brytanię po Turcję.
Te podobieństwa nie są przypadkowe. Wszystkie wynikają z głębokości kryzysu, w jakim kapitalizm znajduje się dziś od ponad dekady) jako system globalny i z tego, że obawiające się o swoje przywileje narodowe burżuazje rozwijają, testują, a potem nawzajem od siebie małpują metody autorytarnego, opartego na przemocy i przyspieszonej grabieży zarządzania systemem pogrążonym w takim kryzysie. Obawiają się bowiem, że bez siłowych, autorytarnych rozwiązań nie utrzymają obecnych stosunków własności, ani swojej władzy i przywilejów.
Wybory bez znaczenia
Globalnego kryzysu tej skali nie rozwiążą tegoroczne wybory w pozbawionym znaczenia, peryferyjnym państwie z kartonu, jakim jest Polska (do tego pogrążonym od dziesięcioleci w pozbawionym nawet prób polotu, pasywnym, bezkrytycznym naśladownictwie). Z tego kryzysu wyjście może być już tylko globalne. Reorganizacja ładu światowego, która może się wydarzyć już chyba tylko na dwa sposoby – jeden jest dobry, ale coraz mniej prawdopodobny, drugi jest zły, ale prawdopodobny coraz bardziej.
Dobrym byłaby międzynarodowa gospodarka centralnie planowana nakierowana na stawienie czoła katastrofie klimatycznej, z koniecznym znaczącym zawieszeniem na skalę światową tzw. „wolnego rynku”. Złym – kolejna wielka wojna, z której wyłoni się nowy ład geopolityczny i dopiero z jego kształtu wynikało będzie pole możliwości jakiejkolwiek długofalowej polityki emancypacyjnej czy choćby najoględniej „postępowej” w takich państwach jak Polska. Żadna z tych rzeczy nie wydarzy się w tym roku. Donald Trump właśnie odroczył III wojnę światową, wyrzucając ze swojej administracji Johna Boltona. Żadna ze znaczących sił politycznych w Polsce nie uczyni z Polski awangardy rozwiązania pierwszego z owych dwóch, tego dobrego. Przyspieszyć III wojnę światową – kto wie, to akurat może nam się udać.
Ale wróćmy na chwilę na poziom krajowy. Nawet jeśli dla celów retorycznych ograniczymy ten kryzys (rządy PiS) wyłącznie do proceduralno-formalnego wymiaru polityki, funkcjonowania państwa i jego instytucji, nie rozwiąże go już powrót do konstytucyjnego status quo ante, do którego tęsknią marzyciele „odwrócenia” PiS-owskiego procesu demolowania państwa. Cudowny powrót do władzy „broniących demokracji” „liberałów” z PO/KO, pod przewodem czy to Schetyny, czy Kidawy-Błońskiej nie odwróci procesów degrengolady postkomunistycznego porządku ustrojowego rozpętanych przez PiS. W tym sensie wybory te nie mają już większego znaczenia. Ale to wcale nie znaczy, że nawołuję czy zachęcam do niegłosowania. Wręcz przeciwnie, i sam zamierzam głosować.
Znaczenie mimo wszystko
Dopiero gdy pesymistycznie zdamy sobie sprawę, w jakim sensie i w jakim stopniu te wybory nie mają większego znaczenia, możemy zrobić z nich dobry, pozytywny, niehisteryczny użytek: wycisnąć z nich inne – chwilowo mniejsze, ale na dłuższą metę nie mniej ważne – znaczenie.
Zgadzam się z autorem bloga Stronnictwo Popularów, że z lewicowego punktu widzenia najważniejsze jest dzisiaj „powstrzymanie procesu umacniania w świadomości społecznej kojarzenia obrony praw mniejszości i kobiet ze zbrodniczą liberalną doktryną ekonomiczną”. Powstrzymanie procesu, w którym społeczeństwo rozpadnie się ostatecznie na dwie niemożliwe do innego pomyślenia połowy, każda z nich prawicowa (sadystyczną obyczajowo i sadystyczną ekonomicznie). I właśnie, kiedy po stoicku pogodzimy się z tym, że nic jeszcze w tym roku PiS od władzy nie odsunie, nie popełnimy tak idiotycznych błędów, jak głosowanie na jedną prawicę, żeby nie dać rządzić tej drugiej.
Gdy rozumiemy, że do zmiany władzy i tak nie jeszcze dojdzie, możemy głosować w miarę zgodnie z naszym lewicowym sumieniem i przynajmniej przywrócić obecność jakiejkolwiek lewicy w ławach sejmowych, zapobiegając jednocześnie jej całkowitej eliminacji ze spektrum opinii, które mają szanse prezentacji w ogólnokrajowych środkach masowego przekazu. Nie należę do tych, którzy fetyszyzują wpływ samej tylko obecności w parlamencie na rzeczywistość (pod nieobecność społecznego zaplecza – na ulicach, w zakładach pracy itd.), ale możemy się chyba wszyscy zgodzić, że całkowita nieobecność jest jednak gorsza. Testowaliśmy to przez ostatnie cztery lata.
„Liberałowie” niczego nie powstrzymają
Rzadko podnoszonym paradoksem naszej obecnej sytuacji jest to, że chociaż to PiS akcelerował w Polsce procesy dryfu w stronę autorytaryzmu, jego odsunięcie od władzy przez „liberałów” nie tylko nie odwróciłoby tych szkód (nawet nie zatrzyma samego procesu).
Żeby zrozumieć, jak i dlaczego, po pierwsze należy spróbować sobie wyobrazić, co właściwie „liberałowie” mogliby po powrocie do władzy tak naprawdę zrobić w obszarach, w których PiS wykonał najbardziej bezczelny skok na instytucje, takich jak sądownictwo, media publiczne czy instytucje kultury?
Jeśli będą poważnie traktować deklarowane przywiązanie do demokratycznych procedur i prawa, nie będą mogli ot tak sobie całej tej PiSowskiej gromady szybko i skutecznie z tych wszystkich miejsc pousuwać. Jeśli ich nie usuną, pozostawią w rękach PiS kontrolę nad ideologią i wymiarem sprawiedliwości, co pomoże mu i tak wrócić do władzy w następnych wyborach i posuwać proces owej faszyzacji poprzez te instytucje, nawet pod rządami „liberałów”. Jeśli ich usuną, to przypieczętują zaprowadzoną przez PiS metodę, że nowy rząd zaczyna od wielkiej politycznej czystki, od dyrektorów miejskich teatrów przez telewizyjnych prezenterów po najwyższe instytucje sądownicze. Zamiast uratować porządek liberalnej demokracji, przybiją ostatni gwóźdź do jego trumny.
Po drugie: jeśli w tym roku do władzy wróciliby „liberałowie” (tacy, jakich w Polsce mamy), to za cztery lata wygra już prawica nie tylko populistyczna, katolicko-narodowa, a po prostu otwarcie faszystowska. Kilka lat z dala od władzy nie skłoniło polskich „liberałów” do najdrobniejszej nawet rewizji ich poglądów gospodarczych i społecznych wciąż zakotwiczonych w ekonomicznym paleolicie lat 90. minionego stulecia. A to właśnie neoliberalizm, polskiemu społeczeństwu narzucony w latach 90. XX wieku jako jedyna prawomocna forma ekonomicznego Rozumu, ostatecznie wyhodował współczesny problem z populistyczną i skrajną prawicą (wszędzie, nie tylko w Polsce). Powrót takich „liberałów” do władzy tylko doda ich marszowi przez Polskę nowego paliwa. Tym bardziej, że liberałowie będą walczyć z neofaszystami równie gorąco, jak wcześniej walczyli z ich mitami („żołnierze wyklęci”). Ucieczka na powrót w ramiona „liberałów” nie uratuje polskiej demokracji, ponieważ PiS nie jest zaprzeczeniem polskiego „liberalizmu”, jest jego symptomem.
Liberalizm i prawica dziś
Jest jeszcze pewne „po trzecie”. Jego niedostrzeganie przez tych wyborców, którzy deklarują lewicowe poglądy, jednak konieczności „obrony demokracji” przyznają priorytet i dlatego będą głosować na „liberałów” lub ich przystawki (Zielonych, Barbarę Nowacką), potrafię rozumieć wyłącznie jako jeszcze jeden objaw „syndromu globusa Polski”.
Po trzecie bowiem, patrząc globalnie, (neo)liberałowie i populistyczna/skrajna prawica nie są już dzisiaj w żadnej realnej do siebie nawzajem opozycji. (Neo)liberałowie nie próbują populistycznej i skrajnej prawicy powstrzymać, a populistyczna/skrajna prawica w gospodarce kontynuuje wciąż politykę neoliberałów. Demontaż liberalnych demokracji jest ich – (neo)liberałów i populistycznej/skrajnej prawicy – wspólnym celem i wspólnym dziełem. Budują to dzieło pospołu, operując w złożonej, rozrzuconej na siatce wielostronnej gry pozorów, ale jednak coraz głębszej i coraz skuteczniejszej, symbiozie. Czasem dzielą się odcinkami frontu, czasem wymieniają zadaniami, czasem przesuwają sobie nawzajem granice pola dopuszczalnej politycznej dyskusji.
W Brazylii to neoliberałowie (media i partie polityczne) wypromowali Jaira Bolsonaro, byle tylko powstrzymać powrót Luli do władzy. Trumpa wypromował sztab Hillary Clinton i jej przyjaciele w neoliberalnych mediach (jako kontrkandydata, z którym „nie będzie się dało przegrać”). Hillary Clinton dziś chciałaby promować w Europie skrajnie prawicową politykę i dyskurs imigracyjny jako metodę na „powstrzymanie skrajnej prawicy”. Polityka prezydenta Macrona we Francji jest pod wieloma względami na prawo od programu, który deklarowała Marine Le Pen, ale korzysta z przesuniętego przez nią w prawo dyskursu oraz z ochronnego parasola, jaki nad Macronem utrzymują dominujące neoliberalne media. I tak dalej. Pomysł, że z jakiegoś powodu polscy „liberałowie” okazaliby się tu wyjątkiem – choć konsekwentnie od trzech dekad udowadniają, że jeśli już, to reprezentują raczej jeszcze niższe standardy polityczne, etyczne i intelektualne niż ich koledzy po obu stronach Atlantyku – jest niczym innym jak odmową kontaktu z rzeczywistością.
Jaką postać ta tendencja przyjęłaby więc w Polsce? „Liberałowie” – gdyby powrócili do władzy – po prostu przejmą i dostosują do swoich potrzeb obniżone, zdewastowane przez PiS standardy stosowania prawa i jego procedur (np. normalizację arbitralnej przemocy aparatów represji i sprawiedliwości), w pierwszej kolejności przeciwko tym, którzy chcieliby stawiać opór dalszym postępom neoliberalizmu w gospodarce. Jeżeli chodzi o rasizm, antyfeminizm czy homofobię charakteryzujące rządy PiS – te będą przez „liberałów” po prostu zostawione po staremu lub twórczo kontynuowane, gdyż w tych obszarach większość z nich od PiS różnią tylko estetyczne rejestry, w jakich wyrażają swoje poglądy. Kidawa-Błońska już podkreśliła poparcie dla panującego „kompromisu aborcyjnego”, a jednym z „demokratycznych” kandydatów „liberałów” do Senatu został przecież katolicki talib Kazimierz Ujazdowski. Do tego wszystkiego będą pod połączoną ochroną większości mediów – „publicznych” i prywatnych.
Paradoksalnie, kto wie, czy to nie właśnie pozostanie PiS u władzy może utrzymać pełzającą faszyzację polskiego życia społecznego na takim właśnie – pełzającym – poziomie, a „liberałowie” popchnąć ją w galop. Tym bardziej powinniśmy mieć wszyscy spokojne sumienie, gdy oddamy nasz głos przeciwko nie jednemu z członów duopolu POPiS a przeciwko całemu temu duopolowi.
Lewica niczyich marzeń, lewica ostatniej szansy
To prawda, że dominujący podmiot na liście Lewicy, SLD, tak naprawdę marzy o podłączeniu się do antypisowskiej koalicji z „liberałami”. Biedroń to samo. Ale to bez znaczenia, bo PiS i tak wygra wybory, żadna „liberalna” koalicja władzy mu nie odbierze. Partia Razem też niekoniecznie jest spełnieniem naszych marzeń o lewicy – irytują np. jej idiotyczny „antykomunizm” i poglądy na sprawy międzynarodowe (demonstracje pod ambasadą Rosji, de facto w obronie dżihadystów okupujących syryjskie miasta, przy zerowym krytycyzmie wobec militarnych działań USA; daleko posunięta naiwność w ocenie Unii Europejskiej). Ale to też jest bez znaczenia, bo Razem nie dojdzie przecież tak zaraz do władzy, żeby mogła za politykę międzynarodową być faktycznie odpowiedzialna. Ci, którym w Razem coś przeszkadza, na pocieszenie mają satysfakcję, że rzeczywistość zmusiła tę partię do pokory i przeproszenia się z SLD, kładąc kres fantazji, że w kraju, w którym prawicy udało się do tego stopnia zmarginalizować lewicę, mogłyby z sobą rywalizować dwie socjaldemokracje, różniące się głównie stopniem politycznej cnoty, gdyż bycia czymkolwiek na lewo lub częściowo na lewo od socjaldemokracji Razem kategorycznie odmówiło.
Lewica – taka, jaka uformowała się na potrzeby tych wyborów jako komitet wyborczy – jest więc daleka od marzeń wielu z nas. Po jej listach plączą się „liberałowie” i osoby, które z jakkolwiek rozumianą lewicą łączą tylko względy biograficzne, niekoniecznie najlepsze. Pełno na nich delikwentów, których ręce splamione są neoliberalną polityką z czasów, kiedy SLD był u władzy. Pewne rzeczy trzeba czasem zrobić pomimo braku entuzjazmu. Mimo wszystko dość jest na tych listach dobrych, przyzwoitych politycznie osób, którym można przynajmniej zaufać, że będą stawiać opór zarówno neoliberalnemu sadyzmowi ekonomicznemu, jak i sadyzmowi konserwatywnemu, wymierzonemu w kobiety, mniejszości seksualne, imigrantów, nie-katolików, itd. W tej kadencji przegrają wszystkie głosowania, ale przynajmniej będzie ich słychać. Część z tych osób to kandydaci Partii Razem, część trafiła na te listy zupełnie skądinąd, ale każdy może być w stanie kogoś takiego dla siebie znaleźć.
Jasne, głosując na nich, pomożemy czasem jakiemuś liberalnemu pajacowi z SLD – takie są prawa tych wyborów. Ale głosując na nich w wystarczającej ilości, zwiększamy też szanse na pojawienie się w ławach sejmowych nie tylko pojedynczych przyzwoitych lewicowców, ale i uformowania się jakiegoś ich grona, koła poselskiego, czegoś większego niż kilka samotnych głosów. Tym samym możemy pomóc zmniejszyć dominację SLD na „oficjalnej”, mainstreamowej polskiej lewicy. To może być jakieś pocieszenie dla tych, którym najbardziej w tym komitecie przeszkadza właśnie SLD.
Jasne, ta lewica ciągle daje ciała i musimy ją krytykować z lewa. Że nie odcina się dość od „liberałów”, że schowała gdzieś progresję podatkową, że boi się zabrać głos, jak biją naszych. Ale możemy ich krytykować i na nich głosować. Dawać im do zrozumienia, czego za nasze głosy oczekujemy, wywierać presję. Na tym też polega udział w polityce. Nikt inny się taką krytyką nie przejmie.
Jasne, moglibyśmy to olać, postawić na oddolne ruchy społeczne – ale póki co, Polacy są jednym z najbardziej pasywnych, zdemobilizowanych politycznie społeczeństw w Europie, a jego części zmobilizowane lub „mobilizowalne” zostały, póki co, w znacznej mierze przechwycone przez naszych przeciwników. Kolejnym z polskich paradoksów jest być może to, że obecność zauważalnej lewicy, takiej, która nie poświęci praw kobiet i mniejszości w zamian za zasiłki, ani na odwrót, w parlamencie może być warunkiem możliwości przyszłej oddolnej mobilizacji we właściwych barwach. Jako punktu odniesienia dla tych, którzy kiedyś zreflektują się, że klincz między dwoma prawicami jest pułapką, a nie będą mogli sobie pozwolić na studiowanie filozofii polityki (na zagranicznej uczelni, bo w polskich w międzyczasie marksizm zostanie zakazany).
PiS i tak wygra te wybory. Ta noc jeszcze potrwa. Jak i gdzie się z niej obudzimy, będzie już zależało bardziej od tego, jak potoczą się kolejne sekwencje obecnego kryzysu kapitalizmu jako systemu światowego (z kryzysem klimatycznym włącznie). W Polsce, peryferyjnym kraju bez znaczenia, będziemy musieli przede wszystkim odpowiadać na dalszy rozwój tego kryzysu. Na razie chodzi o to, żeby tych kolejnych kilka lat jakoś przetrwać, mieć gdzieś przyczółki (w różnych miejscach, tam, gdzie się da, w Sejmie też), z których ktoś będzie przynajmniej głośno i słyszalnie krzyczał, w których będzie można pracować nad projektami lepszej przyszłości – i mieć je gotowe, rozpoznane, przedyskutowane, gdy siły ułożą się wreszcie inaczej. W przeciwnym razie może się wkrótce okazać, że jedyną nadzieją na egalitarną, postępową politykę w Polsce będzie już tylko to, że ktoś przyniesie ją z zewnątrz, siłą.