Rozświetlona choinka zaciemnia problemy, z którymi zmagamy się na co dzień. W „Cichej nocy” po mistrzowsku ukazano to, co ukryte za zasłoną tradycji, komercji i z trudem podtrzymywanej „magii świąt”.
Grudniowe święta to czas, gdy próbuje się starannie ukryć ciemniejszą stronę życia: bieda, alkoholizm czy przemoc domowa mają zostać zamaskowane, albo przynajmniej „nie dzielić” w tym jednym, wyjątkowym dniu. Czas w centrach handlowych umilają święci Mikołaje, stojący pod co drugim sklepem, a w mniejszych miejscowościach kuszące chińszczyzną stragany przyoblekają się w girlandy. Starsi członkowie rodzin z coraz większym wysiłkiem próbują ratować resztki tradycji, podkładając sianko pod wigilijny obrus i namawiając dzieci do wyłączenia smartfonów i włączenia się w przygotowania. Nawet osoby normalnie niepraktykujące często włączają się w celebrowanie tych dni, tłumacząc to okazją do miłego spotkania z dawno niewidzianymi osobami.
W „Cichej nocy” obnażone zostały poważne niedomagania wszystkich tych zabiegów. Choinka została przedstawiona jako ukradzione drzewko z lasu, okupione ucieczką przed strażnikiem leśnym. Łamanie się opłatkiem ukazano od strony żenującej rutyny i przykrej konieczności podejścia do nielubianych członków rodziny. Przygotowana przez najmłodszą siostrę głównego bohatera i odegrana na skrzypcach kolęda jest na tyle zła, że grę zagłusza szczekanie zirytowanego psa. Zwyczajowe czytanie fragmentu Pisma Św. przerywa dziadek, który wolałby wreszcie napić się wódki.
Wszystko to jest tłem do historii Adama – polskiego emigranta, od 5 lat pracującego w Holandii, który postanowił bez zapowiedzi spędzić święta w rodzinnym domu we wschodniej Polsce, 200 km w linii prostej od Warszawy. Fabuła rozpoczyna się w momencie, gdy wiozący go autokar zbliża się do celu, a w jednej z pierwszych scen współpasażerowie Adama w czasie postoju biegną na pole, bo toaleta na stacji benzynowej jest płatna. Już w pierwszych minutach dowiadujemy się, że główny bohater ma jakiś plan – wykończony po kilku latach fizycznej pracy, zamierza wreszcie zabrać ze sobą swoją ciężarną dziewczynę i rozpocząć nowy etap swojego życia. Od początku Adamowi zależy na tym, by zrobić wrażenie w rodzinnej wsi – wybiera w wypożyczalni samochodów najdroższy model i wmawia najbliższym, że dobrze mu się powodzi.
Kolejne minuty filmu stopniowo ukazują środowisko i rodzinę, z których wywodzi się Adam. To chyba właśnie te dialogi – ale także niedopowiedziane kwestie, ucięte momenty, pośrednio zasygnalizowane problemy – są w filmie najciekawsze. Szokująca brzydota, znana z produkcji Wojciecha Smarzowskiego, takich jak „Drogówka” czy „Pod Mocnym Aniołem”, pełni tutaj jedynie rolę swoistego dopowiedzenia. Błoto, ogólny nieład, przestarzały telewizor i picie wódki w garażu są tłem dla dróg życiowych głównych bohaterów.
W toku fabuły dowiadujemy się bowiem, że w rodzinie istnieje szereg problemów społecznych, które przy Wigilii dają się zasłonić z trudem i jedynie na moment. Ojciec Adama (który również przez wiele lat pracował za granicą) chwali się, że nie pije „od dwóch miesięcy bez dwóch dni”, ale już jego dziadek i młodszy brat chętnie zaglądają do butelki. Matka podejmuje co prawda próbę uratowania świąt i wylewa ukrytą w tapczanie wódkę przez okno, ostatecznie jednak jej starania i tak nie przynoszą rezultatu. Starsza siostra Adama, która w wigilijny wieczór przyjeżdża spóźniona i niezbyt stosownie ubrana, jest bita przez swojego męża. Jeden z braci głównego bohatera również niedawno wrócił z pracy za granicą do domu, a drugi ma na strychu kilka doniczek z krzakami marihuany.
Praca gdzieś-tam, zarabianie w euro i możliwość wyrwania się z toksycznego, rodzinnego środowiska jest marzeniem, które w końcowych fragmentach filmu pęka jak bańka mydlana. Ostatecznie okazuje się bowiem, że próbując uciec z biedy, główny bohater zatacza błędne koło – mimo ciężkiej pracy i nie najgorzej opanowanego angielskiego, życiowy plan Adama nie powodzi się. Co więcej, ojciec – który właśnie przez wieloletnią emigrację nadwyrężył relacje z rodziną i popadł w alkoholizm – w jednej z finałowych scen dokonuje rozliczenia z przeszłością: „Wyjechałem, by wreszcie za granicą przestać być Polakiem, a stać się człowiekiem. Ale potem zrozumiałem, że tylko tutaj mogę być jednocześnie człowiekiem i Polakiem”. Bycie Polakiem, co warto podkreślić, realizuje się w „Cichej nocy” na poziomie ustabilizowanych tradycji – po zakrapianej Wigilii, zakończonej bójką oraz rodzinną katastrofą, wszyscy udają się na Pasterkę.
Dopiero po realnym skonfrontowaniu się z tymi obrazami można powrócić do dyskusji nad świętami. Nawet bowiem jeśli uznaje się, że Bóg nie istnieje (co jest wielce prawdopodobne), to i tak wymiar społeczny Świąt Bożego Narodzenia nie powinien być bagatelizowany. W tym sensie, „Cicha noc” dostarcza inspiracji do szukania nowych odpowiedzi na pytanie o to, dlaczego tylko 35 proc. Polek i Polaków spędza święta rzeczywiście po chrześcijańsku, deklarując gotowość do przyjęcia syryjskiego uchodźcy, który zapukałby do ich drzwi 24 grudnia. W nowym świetle zobaczyć można również wysoką liczbę samobójstw w czasie tych ponoć radosnych dni, jak również wzrost sprzedaży leków uspokajających w drugiej połowie grudnia. Wreszcie, film Domalewskiego problematyzuje napięcie między komercyjnym szaleństwem a rytualną religijnością polskiego społeczeństwa. To pierwsze ukazane zostaje bowiem jako proces renegocjacji statusu jednostki, to drugie zaś jest jednym z niewielu stabilizatorów wspólnoty – nawet jeśli jest to stabilizator incydentalny, a nie systemowy. Rodzina, rozerwana emigracją, biedą i alkoholizmem, podejmuje wszak (bezowocny) wysiłek sklejenia się i zbiorowego poczucia się lepszą choćby w ten jeden wieczór.
„Cichą noc” to zdecydowanie jeden z najlepszych filmów ostatnich miesięcy. Polecam go wszystkim, którzy mają dość sztucznie rozjaśnionej strony świąt i chcieliby pod ich powierzchnią dostrzec to, co wyparte.
„Cicha noc”, 2017. Scenariusz i reżyseria: Piotr Domalewski.