Kurczaki na sterydach pohukujące „Idą! Idą! Nacjonaliści”! Oto Nacjonalistyczny Pochód Pierwszomajowy. I śmieszno i straszno.
Nie jestem wymiataczem demonstracji. Nie ogarnia mnie szał czynu rewolucyjnego. Zwykle zostaje mi po nim jedynie katar. Jednak rozumiem potrzebę pokazania się w przestrzeni publicznej z ważkimi postulatami rozwoju gospodarczego i cywilizacyjnego. Dlatego czasem chowam krytycyzm za plakietką z napisem „prasa” i z poczuciem wstydu, że to przez takich jak ja pogłębia się ogólna inercja, idę pod KPRM czy inny Sejm. Wszystkie demonstracje, gdzie przychodzi garstka ludzi, wywołują u mnie zwykle dysonans poznawczy. I niby wiem, że z grupki tych 70 nasterydowanych kurczaków spod Ogrodu Saskiego też nie powinnam się szczególnie śmiać, bo „nasi wcale nie są lepsi”. Ale jednak, cholera, „nasi” nie przybierają póz superbohaterów Marvella połączonych z marsowymi minami, aby potem przechodząc przez centrum Warszawy i grożąc wybranym grupom społecznym powieszeniem zamiast liści, wywoływać wyłącznie ogólną wesołość.
Fakt, że chłopakom „zeżarł” nieco i publikę i wolontariuszy sobotni marsz ONR. Na rogu Królewskiej i Marszałkowskiej próżno było szukać tych zwartych szyków w mundurach i półdziecięcych twarzy, na których malował się obraz upojenia wizją, jakoby jutro miało po raz kolejny należeć do nich.
Uderzymy w kapitalizm, naszą bronią nacjonalizm
Kobiety pojawiły się w ilościach śladowych. Dało się policzyć je na palcach jednej ręki. Właściwie wyróżniała się jedna. Ostra laska w typie Elizy Michalik. Postukiwała obcasami i uwijała się przy lokalnych tuzach, poprawiając stojące przed nimi mikrofony. Szybko okazało się, że to reporterka Superstacji. Pozostałe trzy, może cztery, które wyłowiłam z tłumu, trzymały za ręce swoich chłopaków. Jedna trzymała też dziecko. Inna, z buzią aniołka, uroczo niepełnoletnia, trzymała flagę za przewodniczącym struktur warszawskich. Nigdzie nie było widać nawet kilkuosobowej grupy koleżanek, przyjaciółek, działaczek. Wszechpolki były obecne, ale wyłącznie jako jemioły doklejone do nich, do mężczyzn prawicy. Przyciągałam spojrzenia, w większości raczej mało życzliwe.
Mężczyzn sklasyfikowałam szybko według czterech typów: liderzy (woda kolońska, żel na włosach, słowiański sznyt, obowiązkowa czarna marynarka – przypominali klony diabła Boruty z „Legend polskich” Allegro), karki (to z kolei klony Mariana Kowalskiego w bluzach Red is Bad lub z logo NSZ), pryszczate piwniczaki w okularach i z kapturami, których życie rozgrywa się w internecie – wreszcie „wyklęci” (swobodny, wręcz abnegacki jak na prawicę look, zarost, długie włosy, runy, dyskretny urok wyznawców Peruna). Niektórzy rozczarują się może, ale to naprawdę koniec prześmiewczej części tego tekstu. Reszta będzie gorzka.
PiS-PO jedno zło!
„Uderzmy w liberalizm! Promujmy trzecią drogę! Chcemy docenienia polskiego pracownika, ale i dogodnych warunków dla pracodawcy. Należy łączyć ze sobą elementy różnych systemów, tak, aby to naród w polityce gospodarczej był na pierwszym miejscu. Sprzeciwiamy się praktykom wielkich korporacji, które usiłują pośrednio wpływać na kształtowanie bieżącej polityki. Sprzeciwiamy się wyzyskowi, jaki stosują sklepy wielkopowierzchniowe. Sprzeciwiamy się regulacjom unijnym, faworyzującym korporacje i międzynarodowe koncerny. Sprzeciwiamy się „elastycznym” formom zatrudnienia i dyskryminacji matek na rynku pracy. Chcemy stabilizacji zatrudnienia, jedyną akceptowaną przez nas formą jest umowa o pracę, choć zdajemy sobie sprawę, że należy uważnie przyglądać się śmieciówkom i przy okazji ich likwidacji nie skrzywdzić wielkiej części pracowników. Chcemy przewietrzenia polskiej sceny politycznej. Mamy dość duopolu PiS i Platformy Obywatelskiej”.
Brzmi jak Marcelina Zawisza? Nie, to Mateusz Pławski, rzecznik Młodzieży Wszechpolskiej, a tekst powyżej to pewien rdzeń, z którego każde pojedyncze zdanie otoczone było dziesięcioma podrzędnymi, zawierającymi stwierdzenia o „wyrywaniu Święta Pracy z czerwonych łap”, „najeździe pracowników z Ukrainy, zabierających nam pracę”, „tożsamości od wieków”, wyższości i wyjątkowości narodu polskiego na wojnie z brukselską okupacją.
A na drzewach…
Mimo że lekcje z praw pracowniczych mają odrobione, a wielu spośród tych pryszczatych kurczaków nawet nie zdaje sobie sprawy, że jako państwowcy z powodzeniem odnaleźliby się po drugiej stronie barykady z czerwoną flagą, jesteśmy przedzieleni murem i nic nie zapowiada, abyśmy mogli przestać rzucać w siebie wzajemnie cegłami. Myśl, którą nasi owijają w równość społeczną, tamci owijają w plemienną samczość i ksenofobię. Mają nie więcej niż 30 lat. Czerwone flagi nie miały szansy zbudować w ich umysłach negatywnych skojarzeń, o ile nie zrobili tego rodzice, dziadkowie, czy wpływowi koledzy z podwórka. Nie wiedzą, jak wiele nasze postulaty – akurat dziś – wyjątkowo łączy. Walczą z komunizmem, dla którego Święto Pracy jest jednym z najistotniejszych w całym kalendarzu, nie czując, jak kafkowsko brzmi to 1 maja. Walczą, bo z kimś trzeba – bo na spotkaniach koła dzielnicy Ochota wdrukowano im etos rycerza. Walczą z czerwonymi, ale poszliby walczyć i z czarnymi w kropki pomarańczowe, jeśli tylko pozwolono by im codziennie przechodzić przez centrum Warszawy, głośno krzyczeć i czuć wiatr historii w wyżelowanych włosach.
Ale już wracam na ziemię. Zdaję sobie sprawę, że nie jest grupka pogubionych politycznie młodziaków do urobienia i przekonania, albo takich, co z nacjonalizmu jeszcze wyrosną, ale przybudówka tych, którzy w sobotę skutecznie wywoływali duchy lat 30.