Czas na mały comming out: nie jestem szaleńczym, bezwarunkowym miłośnikiem przyrody. Daleki jestem od teorii, według której najlepiej by było, gdybyśmy z powrotem wrócili na drzewa i chodzili na czworakach, a wtedy nastąpi czas nieustającej szczęśliwości. Uważam, że przyroda z człowiekiem i jego industrializacją mogą koegzystować, choć pewnie nie jest to ani łatwe, ani bezkosztowe. My zmieniamy świat, a świat nas. Nie szlocham nad każdym krzaczkiem, nie uważam, że nie wolno budować szpitala w miejscu, gdzie żyje sobie mała zielona żabka, szczególnie wtedy, gdy kilometr dalej żyje jeszcze setka takich samych zielonych, wesołych żabek.
Kiedy jednak widzę gromadę ludzi z nowoczesną bronią długą, gdy w obecności dzieci odprawiają swoje rytuały nad położonymi rzędem setkami martwych stworzeń albo gościa, który z 15 metrów szpikuje żubra ołowiem i uważa, że dokonał czynu bohaterskiego, to okazuje się, że moje przekonanie o przynależności do grupy kulturalnych, nieagresywnych przedstawicieli naszego społeczeństwa jest tylko cienką pozłotką. Po jej łatwym zdrapaniu wyłazi spod niej neandertalczyk, który przy pomocy tępych narzędzi wyjaśniłby tym sadystom, że czynią niewłaściwie. Jedynym usprawiedliwieniem może być tylko to, że ów dyszący czystą agresją prymityw w kontakcie z myśliwymi znalazłby się wśród swoich „swoich”, którzy innego argumentu niż siła nie są w stanie zrozumieć.
Okazuje się, że podobnie nieładne uczucia powróciły do mnie z nową siłą, kiedy zobaczyłem ogołocony do betonu placyk przed siedziba władz śródmiejskiej dzielnicy Warszawy. Niewiele jest miejsc w centrum stolicy, w których można spotkać się z zielenią. Trzy godziny wystarczyły, by zniknęło 5 dużych drzew i kilkanaście krzewów, które czyniły z tego miejsca przyjemny kąt do odpoczynku i wytchnienia od miejskiego zgiełku. Urzędnicy śródmiejscy i policja rozkładali zgodnie ręce: nic nie mogą zrobić, bo działka jest prywatna, a zgodnie z nowym „lex Szyszko” ciąć na swoim może każdy i niemal wszystko.
W tym miejscu zbiegły się trzy rzeczy, charakterystyczne dla ostatnich lat neoliberalnych rządów: obfitująca w naruszenia prawa i chamskie lekceważenie norm społecznych prywatyzacja nieruchomości warszawskich, będąca częścią „dobrej zmiany” zupełnie bezsensowna i nieprzystająca do współczesnego rozumienia środowiska polityka ministra Szyszki rodem z XIX wieku oraz wspólne dla wszystkich rządów od 1989 roku walenie łbem przed „świętym” prawem własności, które unurzane jest w ludzkich dramatach i krwi.
Ktoś doszedł do wniosku, że „moje” usprawiedliwia każde działanie, bo jego wątły dość słownik nie obejmuje słowa „nasze” lub choćby „wspólne”. Takie postawy są efektem dwóch dziesięcioleci przekonywania ludzi, że wspólnotowość przestała mieć rację bytu i otoczenie wokół „mojego” nie znaczy nic. W tej dziedzinie odnotowano sukces. Składamy się jako społeczeństwo z jednostek, które gotowe są żyć na klepisku, byle na otaczającym płocie był napis wielkimi literami „moje, nie rusz!”