W Barcelonie umarł 6-letni chłopiec, ofiara dyfterytu – choroby, którą udało się zatrzymać dzięki wynalezieniu i upowszechnieniu szczepionki. Oczywiście, nie wszędzie. Dwa lata temu na tę samą chorobę umarło troje dzieci w Indiach, nie wzbudzając żadnego zainteresowania mediów.
Jak można się domyślić, Vaishnavi i Shahid (po 6 lat) oraz Bablu (3 lata) nie umarli dlatego, że ich rodzice obawiali się autyzmu, spowodowanego szczepionką. Po prostu ani do dzieci, ani do całej reszty ich wioski szczepionki nie dotarły.
Zacznijmy jednak od antyszczepionkowców, zwanych też czasami złośliwie proepidemikami. Dlaczego rodzice chłopca z Barcelony, mając pełen dostęp do profesjonalnej opieki medycznej zachodniego świata, zdecydowali się narazić swoje dziecko na zakażenie dyfterytem (czyli błonicą gardła) – chorobą wciąż śmiertelnie niebezpieczną? Co dziesiąta zarażona osoba umiera – w przypadku dzieci wskaźnik jest o wiele wyższy. Śmierć jest powolna i bolesna, wynika z zatrucia organizmu, przy błonicy krtani z uduszenia. Można przypuszczać, że rodzice dziecka z Barcelony nie żywili szczególnych względów dla dyfterytu – zapewne byli też przeciwni szczepionkom na gruźlicę, tężec, krztusiec, polio, odrę, świnkę, różyczkę czy zapalenie opon mózgowych. Wszystkie te choroby są albo śmiertelne (w przypadku tężca wciąż umiera 30 proc. zakażonych) albo mogą powodować poważne powikłania (niepłodność u chłopców po śwince, poważne komplikacje przy różyczce w okresie ciąży). Dlaczego ludzie w Europie i w USA przestali się ich bać?
Może dlatego, że wraz z odejściem tych chorób z Europy, przestaliśmy o nich pamiętać? Zachorowania w krajach spoza euroatlantyckiego kręgu kulturowego nauczyliśmy się ignorować, a dramatyczną historię zmagań Europy z polio, dżumą, hiszpanką czy czarną ospą wyparliśmy. W latach 1918-1919 epidemia hiszpanki – szczepu grypy, na który, swoją drogą, ciągle nie ma szczepionki – zabiła więcej ludzi niż wszystkie bitwy I wojny światowej. Jej źródłem prawdopodobnie były świnie, jedzone przez żołnierzy na froncie we Francji. Zachorowało na nią 500 mln ludzi, jedna trzecia ówczesnej populacji światowej, 50 do 100 mln zmarło – pandemia szalała na wszystkich kontynentach poza Antarktydą i Australią. O hiszpance się „wspomina”, nikt jednak na poważnie nie uczy dzieci w szkole, jaki był przebieg epidemii, jakie były jej skutki społeczne – co najwyżej, jak odbiła się na historii wojny. Nigdy w czasie swojej edukacji – od podstawówki do studiów (fakt, że nie historycznych) nie zetknęłam się z tezą, że na pokolenie, które przeżyło hiszpankę, pandemia ta miała jakiś wpływ, że miała wpływ na całą ludzkość, jak II wojna światowa, która przyniosła porównywalną zresztą liczbę ofiar. Pamięć zbiorowa o chorobie, która zaledwie 100 lat temu zabiła jedną dwudziestą całej ludzkości i o jej ofiarach, zupełnie nie istnieje.
Podobnie jest z błonicą czy z innymi chorobami zakaźnymi. Do czasów I wojny światowej zabijały wielokrotnie więcej ludzi niż konflikty zbrojne. Hiszpanka była o tyle wyjątkowa, że zabijała głównie dorosłych w sile wieku – wszystkie inne wirusy i bakterie największe żniwo zbierały (i zbierają) wśród dzieci. Zarazy były demokratyczne – jak muchy padały dzieci chłopskie, ale i królewskie. Pod koniec XIX w. na błonicę zmarły dwie córki angielskiej królowej Wiktorii. Dlaczego obok nauki o wojnach nie uczy się nas o epidemiach? Oraz, co chyba jeszcze ważniejsze, dlaczego twórcy szczepień, którzy uratowali przed straszną śmiercią miliardy ludzi, nie są traktowani jako bohaterowie ludzkości? Czy gdyby rodzice 6-letniego chłopca z Barcelony chodzili do szkoły im. Von Behringa, twórcy szczepienia na dyfterus i herosa w nierównej walce z niewielkim zbrodniarzem nie-wojennym, maczugowcem błonicy, jeździli ulicą jego imienia albo umawiali się pod jego pomnikiem, podjęliby taką samą decyzję?
Drugą istotną sprawą jest fakt, że chłopiec z Barcelony jest dla mediów wielokrotnie bardziej interesujący niż ofiary błonicy w krajach, gdzie szczepionka nie dociera. Najwyraźniej tę rasowo-kontynentalną dysproporcję medialnej uwagi widać w przypadku pandemii eboli, trwającej od 1,5 roku w Afryce Zachodniej. Zginęło w niej już 11 tys. ludzi, w tym 1 (słownie jedna) Amerykanka, której poświęcono w mediach znacznie więcej miejsca niż wszystkim afrykańskim ofiarom razem wziętym. Informacja, że w Gwinei czarne żniwo zbiera też dająca się łatwo leczyć malaria, ponieważ ludzie ze strachu przed ebolą przestali chodzić do lekarza, nie spotkała się kompletnie z żadnym komentarzem ani zainteresowaniem – kroki, podjęte przez Światową Organizację Zdrowia, również okazały się mocno spóźnione. Często okazuje się, że pojedyncze zgony europejskich dzieci, wynikające z głupoty nieszczepiących rodziców, wzbudzają większe oburzenie niż fakt, że co roku setki tysięcy ludzi wciąż umierają na cholerę czy na dur brzuszny. Szczepienia na nie opracowano grubo ponad 100 lat temu, a mimo to ciągle nie wszyscy mają do nich dostęp. To, o kim pamiętamy i czyja śmierć się liczy, doskonale pokazuje, kto w naszych oczach ma w sobie więcej człowieczeństwa i czyje życie jest ważniejsze.