Właściciele firm z branży ochroniarskiej napisali do premiera list. Pełen goryczy i rozczarowania. Grubym rybom z tego sektora nie podoba się, że instytucje publiczne nie chcą już korzystać z ich usług. Zamiast zlecać świadczenie usług ochroniarskich prywatnym przedsiębiorstwom, wolą bezpośrednio zatrudniać osoby pilnujące, konwojujące i strzegące. Takich przypadków jest coraz więcej. Potentaci wpadają w popłoch, bo tracą kolejne zlecenia, a odcięcie od publicznego cyca oznacza dla nich drastyczny spadek dochodów. W obliczu tej tragedii głos zabrał prezes City Security i wiceprezes Polskiej Izby Ochrony Beniamin Krasicki, który powołał się na wartości nadrzędne i uniwersalne – prawo do zysku i wolny rynek.
„To dość kuriozalne, że w ciągu blisko 30 lat funkcjonowania gospodarki rynkowej państwo po cichu zawłaszcza rynek usług ochrony, wprowadzając jednocześnie w błąd wielu przedsiębiorców” – zagrzmiał przywódca polskiej ochrony, uświadamiając Mateuszowi Morawieckiemu, że sytuacja, w której część podmiotów publicznych wciąż współpracuje z prywatnymi firmami, a część zatrudnia ochroniarzy na etatach, jest dla niego nie do przyjęcia, gdyż firmy nie mogą być pewne kontraktów, a co za tym idzie – nie mogą zaplanować zysków.
Niebywała bezczelność, prawda? W końcu obowiązkiem państwa jest robić wszystko, by sektor prywatny opływał w bogactwa, a przyszłe zyski mógł liczyć ze spokojnym wyprzedzeniem. Tak przynajmniej wydaje się panu Beniaminowi, z którego przesłania wynika również, że wolny rynek jest wtedy, gdy podmiot publiczny kontraktuje firmę prywatną. Zatrudnianie bezpośrednie to jakaś niebezpieczna aberracja.
Premier Morawiecki odpowiedział, co warto podkreślić, dorzecznie i spokojnie, że jako Prezes Rady Ministrów nie ma wpływu na decyzje o powstawaniu spółek-córek, które zajmują się zatrudnieniem ochroniarzy. Zaznaczył też, że takie działanie nie narusza wolnej konkurencji.
To jednak nie wyciszyło niepokojów branży ochroniarskiej. Beniamin i spółka postanowili wytoczyć kolejny oręż – cenę siły roboczej. Szef rady nadzorczej Polskiej Izby Ochrony Sławomir Wagner wytknął Morawieckiemu, że publiczne podmioty zatrudniają ochroniarzy za 45 zł na godzinę, podczas gdy prywatny biznes oferuje takich ludzi za jedyne 20 zł. Pozamiatane, prawda? A więc instytucje publiczne nie tylko szargają święte zasady wolnego rynku, ale również postępują zwyczajnie po frajersku – płacą więcej, kiedy można przykładnie oszczędzić. Co na to premier? Cierpliwie wyjaśnił, że „ochrona obiektów ważnych dla bezpieczeństwa publicznego nie może opierać się wyłącznie na kalkulacji cenowej, ale przede wszystkim na poziomie skuteczności realizacji obowiązków w tym zakresie”.
Muszę przyznać, że trochę się nie dziwię boleściom panów właścicieli. W końcu jeszcze kilka lat temu w ministerstwach, urzędach, uniwersytetach czy innych instytucjach na hasło „klauzula społeczna” można było zobaczyć co najwyższej usta rozdziawione ze zdziwienia. Za czasów Platformy Obywatelskiej panowało powszechne przyzwolenie na wyzysk najbrutalniejszy z dostępnych. Ochroniarze zarabiali głodowe stawki, wyrabiając niebotyczną liczbę godzin w miesiącu. Oczywiście – bez prawa do urlopu czy chorobowego, bo umowy cywilnoprawne były obowiązującym standardem. W 2013 roku jako działacz Inicjatywy Pracowniczej obserwowałem bunt pracowników jednej z agencji ochrony. Firma zatrudniała głównie osoby po 45. roku życia, emerytów, rencistów, niepełnosprawnych – ludzi z najmniejszą siłą przetargową na rynku pracy. Płaca wynosiła 6 zł za godzinę. Na rękę. Rekordzista był w pracy non stop przez tydzień. A pewnego dnia prezes przestał pracownikom płacić nawet te ochłapy, bo miał do ukończenia budowę domu w Lesznowoli.
Bonanza się skończyła, kiedy PiS w 2016 roku zapowiedział wprowadzenie godzinowej płacy minimalnej. Wtedy również branża ochroniarska podniosła larum. Co ciekawe – swój sprzeciw szefowie argumentowali troską o swoich najlepszych podwładnych: „Podniesienie minimalnej stawki godzinowej od 1 stycznia doprowadzi do niesprawiedliwego zrównania płac wykwalifikowanych i niewykwalifikowanych pracowników ochrony” – alarmowali. Nic więc nic dziwnego, że teraz jest im trudno, skoro przez lata mieli zapewnione szklarniowe warunki do niczym nie ograniczonej eksploatacji siły roboczej.
Bolesne wynurzenia zawarte w liście do Morawieckiego pokazują jednak rzecz symptomatyczną – jedynym polem, na którym branża ochroniarska jest w stanie podjąć rywalizację, jest tania siła robocza. Pewnie dlatego postawa dyrektorów instytucji publicznych, którzy woleli postawić na jakość i zaangażowanie lepiej opłacanych pracowników, jest dla prywaciarzy logiką kompletnie egzotyczną.