Strajk w PLL LOT zakończył się sukcesem pracowników. Monika Żelazik, zwolniona bezprawnie liderka Związku Zawodowego Personelu Pokładowego i Lotniczego, powróci do pracy, a 67 osób, które otrzymały e-mailem zwolnienia dyscyplinarne za udział w „nielegalnym” proteście, pozostanie w polskich liniach lotniczych. Do tego zarząd firmy obiecał, że nie będzie żądał od związków zawodowych pieniędzy za strajk. I rzecz najważniejsza – 7 listopada usiądzie z przedstawicielami związków do stołu negocjacyjnego, by poważnie zająć się kwestią regulaminu wynagrodzeń.
Będąc pod wrażeniem determinacji i solidarności pracowników, tych siedzących za sterami i tych odpowiadających za bezpieczeństwo pasażerów, przewidywałam równo tydzień temu pozytywne dla pracowników zakończenie. Niezmiernie się cieszę, że nie okazałam się złym prorokiem. Bo walka toczyła się o sprawy podstawowe – jak napisała stewardessa Eliza Kosewska na Facebooku, „Strajk nie był o pieniądze. Był o godność pracownika. O szacunek do pracownika„. I być może strajk miał miejsce w ostatnim momencie, by się o te elementarne wartości upomnieć, zanim całkiem zginą w starciu z kapitalistyczną zasadą „najpierw zyski, potem ludzie”. Wszak informacje o wyzysku i nadużyciach docierają zarówno z małych firm, jak i z wielkich koncernów prowadzących w Polsce swoje oddziały. A i „wolne sądy” potrafią działać bardzo spolegliwie, gdy przychodzi rozstrzygać sprawę na linii zatrudniający – pracownik. Personelowi LOT, który postanowił mimo wszystko walczyć w takim krajobrazie, mając za przeciwnika taki zarząd, jaki LOT obecnie posiada, należą się słowa najwyższego uznania. I życzenie, by jego przykład rozniósł się dalej po Polsce.
Bo strajk w LOT pokazał też inną, zapomnianą prawidłowość: tylko zorganizowani, świadomi swoich celów i swoich praw, gotowi o nie walczyć pracownicy mają szansę na odniesienie sukcesu. Po dwóch dekadach hołubienia wszystkich jak leci przedsiębiorców i zarządców w Polsce nie brakuje prezesów, którzy wierzą, że wolno im absolutnie wszystko. I nie oszukujmy się – gdyby dzielnych ludzi koczujących pod biurowcem LOT dopadło zwątpienie, prezes Milczarski w pełni zrealizowałby swoje groźby: 67 doświadczonych pracowników szukałoby nowego zajęcia, związki zawodowe zasypałyby nakazy zapłaty za prawdziwe i nadmuchane straty, a rzecznik LOT tłumaczyłby, dlaczego pasażer ma się cieszyć, że wiezie go pilot zatrudniony na śmieciówce i takaż stewardessa.
To ostatnie zresztą zapewne usłyszymy i tak. Postawa zarządu w dniach po sobocie, gdy strajk zawieszono, a potem ograniczono, pokazuje, że ci ludzie ustępują tylko przed siłą. Nic nie zrozumieli. Kierujący LOT zgłaszali chęć negocjowania tylko wtedy, kiedy widzieli, że mają po drugiej stronie poważnego przeciwnika. Na gesty dobrej woli, zawieszenie strajku, ograniczenie jego skali odpowiadali nagrywaniem i straszenie pracowników podczas rozmów, nieustannym bagatelizowaniem znaczenia protestu. Zawarli porozumienie, bo przekonali się, że nawet to strajkujących nie zniechęca. Ale teraz, gdy protest przeszedł do historii, spodziewać się możemy nowej propagandowej ofensywy. I to bezpardonowej – przedsmak dało forsowanie, wbrew faktom, twierdzenia, jakoby strajk był nielegalny. Może nawet padną słowa o trosce o pasażerów, co byłoby szczególnym cynizmem w świetle zgłaszanych przez pracowników problemów z procedurami bezpieczeństwa i dbałością o stan techniczny samolotów. Cóż, pracodawców w Polsce zdążono przekonać, że każdy cynizm w ich wykonaniu jest usprawiedliwiony.
Ujdzie, bo – i to też pokazał strajk w LOT – nie ma żadnej pierwszoplanowej politycznej siły, która naprawdę chciałaby być z pracownikami, gdy ci walczą o prawa i godność. Milczenie i wyczekiwanie Mateusza Morawieckiego, bezpośredniego zwierzchnika prezesa LOT, to kolejny już dowód na to, że rząd PiS jest „socjalny” tylko wtedy, gdy wyliczy sobie wcześniej, że wyciągnięcie ręki do konkretnej grupy ludzi pomoże w budowaniu politycznej hegemonii. Z partii sytuujących się na lewicy stosunkowo najbardziej fair zachowała się Razem – nie mając szczególnie szerokich możliwości działania przynajmniej od pierwszego dnia solidaryzowała się ze strajkującymi, organizowała pikiety poparcia przed biurami LOT poza Warszawą. Postawy reszty, ograniczającej się w gruncie rzeczy do jednodniowych wizyt i oświadczeń, nie chce się komentować.
Niezmiennie trudne czasy przed polskimi pracownikami. Przykład, który właśnie dostali, jest z jednej strony niezmiernie krzepiący, z drugiej – ukazuje ogrom wysiłku, jaki muszą włożyć, by pracodawca w ogóle wysłuchał ich argumentów. I są w tej walce nadal, niestety, na początku drogi.