Mogłoby się wydawać, że pod względem hipokryzji Arabia Saudyjska osiągnęła mistrzostwo już podczas wizyty Donalda Trumpa i nie będzie mogła poprawić własnych „osiągnięć”. A jednak… Opowieści amerykańskiego prezydenta o zwalczaniu terroryzmu, którym radośnie przyklaskiwali najwięksi bliskowschodni sponsorzy rzeczonego zjawiska, to przy aferze katarskiej zaledwie zgrany kabaret. Dokonane przez Ar-Rijad „odkrycie”, że sąsiad od zawsze stanowił śmiertelne zagrożenie i dyplomatyczne postawienie go pod ścianą jest nie tylko bardziej oryginalne, ale i może pociągnąć za sobą o wiele poważniejsze skutki.
O tym, jak cała sprawa zdumiała „społeczność międzynarodową”, świadczy pierwsza reakcja amerykańskiego sekretarza stanu Rexa Tillersona, który w pierwszej chwili zostawił na boku retorykę zwykle stosowaną, gdy pojawia się temat terroryzmu i zaapelował o dogadanie się. O to jednak łatwo nie będzie. Katarowi już wyrządzono szkody wizerunkowe i finansowe o trudnej do oszacowania skali. Stosunki dyplomatyczne zerwał z nim nie tylko prowodyr całej awantury, czyli Arabia Saudyjska, ale i jej przyjaciele – Bahrajn, Zjednoczone Emiraty Arabskie i Egipt. Potem dołączyły jeszcze Malediwy oraz, raczej symbolicznie, oficjalne rządy Jemenu i Libii, panujące jedynie na ułamkiem swoich państw. Koalicjanci zażądali wyjazdu nie tylko od katarskich dyplomatów, ale i od wszystkich obywateli emiratu przebywających w granicach ich terytorium, zawiesili wszelki transport do Kataru. Zamknięcie granicy katarsko-saudyjskiej oznacza dla emiratu przecięcie dostaw produktów żywnościowych, leków i wszelkich innych towarów, wożonych ciężarówkami przez terytorium sąsiada. Społeczeństwo emiratu nerwowo rzuciło się do sklepów zaopatrywać się w podstawowe dobra na wypadek dalszej eskalacji. Saudyjskie i emirackie banki nagle „zauważyły”, że przez biura katarskich instytucji finansowych przechodzą fundusze kierowane do organizacji fundamentalistycznych i zerwały z tego powodu prowadzone operacje. Wisienką na torcie było zamknięcie lokalnych biur telewizji „Al-Dżazira”, która z szacownego medium jednoczącego Arabów stała się sympatykiem ekstremizmu.
Nerwowe apele amerykańskiego sekretarza miały tym mniejsze szanse powodzenia, że same Stany Zjednoczone dały wcześniej Saudom sygnał, że w Katar walić można. Oczywiście, był to sygnał niebezpośredni i, sądząc po stopniu orientacji ekipy Trumpa w geopolitycznych zawiłościach, zapewne niezamierzony. Wystarczy jednak porównać otwarcie prezentowane w arabskojęzycznym internecie oczekiwania formułowane przez saudyjski rząd w przededniu wizyty prezydenta USA w Ar-Rijadzie. Motyw przewodni to trzy sprawy – jednoznaczne potępienie szyickiego Iranu jako źródła całego zła na Bliskim Wschodzie, podpisanie kolejnych kontraktów zbrojeniowych i dobitne stwierdzenie, że Arabia Saudyjska jest w światowych konfliktach po dobrej stronie, toteż wolno jej w regionie zasadniczo wszystko, łącznie z interweniowaniem u „złych” sąsiadów. Donald Trump, niczym złota rybka, spełnił owe trzy życzenia Saudyjczyków. Iran dostał po głowie, nowoczesna broń będzie płynąć szerokim strumieniem, a król Salman dostał carte blanche na „stabilizowanie regionu”. Nie czekał więc i zabrał się za to ambitne zadanie. Nie tylko prowadzi dalej krwawą wojnę w Jemenie, która już zmieniła ten kraj w gruzy zamieszkiwane przez głodujących, dziesiątkowanych epidemiami mieszkańców, ale i postanowił postawić do pionu innego sąsiada.
Problem Arabii Saudyjskiej z Katarem polega nie na tym, że Ad-Dauha część swoich dochodów przeznacza na islamskich fundamentalistów. Osią sporu jest niezgoda na to, których fanatyków popierać i w jakim kierunku starać się kształtować ich strategię. Faworytami Kataru byli w czasie Arabskiej Wiosny Bracia Muzułmanie, w tym ich macierzysty, najsilniejszy oddział egipski. Władcy emiratu doceniali strategię tej organizacji, która swoje dążenie do podporządkowania całego życia publicznego wymogom islamu ukrywała za hasłami „muzułmańskiej demokracji”, a zwolenników pozyskiwała, wychodząc do ludzi, organizując lecznice dla ubogich czy szkoły dla niepiśmiennych. Katar nie przestał im pomagać także po tym, kiedy ci po dojściu do władzy w Egipcie pokazali, co naprawdę było dla nich celem i stracili większość społecznej sympatii, a w efekcie także władzę. Dziś Bracia Muzułmanie, którzy do ostatniej chwili starali się mobilizować najwierniejszych zwolenników, są przez wojskowe władze uznawani za terrorystów. Mając jednak w pamięci własną historię, to, jak udawało im się przetrwać w podziemiu i na emigracji wbrew kolejnym rządowym wojskowych, mogą mieć nadzieję, że karta odwróci się znowu. Takie same nadzieje nakazują katarskim dobroczyńcom Braci całkiem ich nie skreślać, zwłaszcza, że aktualny egipski rząd wojskowych już rozmienił na drobne część zaufania, jakim się początkowo cieszył.
Arabia Saudyjska wychodzi z założeń przeciwstawnych. Owszem, historycznie również wspierała Braci Muzułmanów, ale wtedy ich rywalem był Gamal Abdel Naser i jego wersja arabskiego socjalizmu i sekularyzmu. Potem egipscy przywódcy z jednej strony zwalczali Braci, z drugiej – pogodzili się z islamską symboliką i od czasów Anwara as-Sadata niezmiennie akcentują swoją pobożność. Mając do wyboru przeciętnie religijnego, modlącego się publicznie autorytarnego przywódcę lub organizację mówiącą o jakiejś formie islamskiej republiki z parlamentem i wyborami, zamordystyczna monarchia woli pierwszą możliwość. Nieważne, że Bracia w swojej muzułmańskiej demokracji widzą kandydatów o jednym tylko profilu ideowym. Już samo mówienie o wyborach pokazuje jakąś alternatywę dynastycznych rządów Saudów, co więcej, organizacja wyraźnie dowiodła, że jeśli zdobędzie władzę w jakimś muzułmańskim kraju, będzie prowadzić politykę samodzielnie, według własnych koncepcji, nie pod cudze dyktando. Zagrożenie to dalekie i rysujące się bardzo niepewnie na horyzoncie, zwłaszcza przy obecnej słabości Braci Muzułmanów, ale w Ar-Rijadzie nawet do takowych podchodzi się ze śmiertelną powagą.
Innego rodzaju problem Ar-Rijad ma z wielokrotnie zmieniającym nazwę syryjskim oddziałem Al-Ka’idy, kolejnym protegowanym emira Kataru. Organizacja ta w samej Syrii sprawia się z punktu widzenia radykalnych sunnitów przyzwoicie, zadała Baszszarowi al-Asadowi poważne straty, nadal wiąże część jego sił. Dawno już jednak poczuła się silna na tyle, by działać według własnych planów, a nie tylko wytycznych płynących od sponsorów. Nie ma gwarancji, że któregoś dnia nie zwróci się przeciwko Saudom, ogłaszając, że utuczona na ropie naftowej dynastia swobodnie układająca się z „niewiernymi” mocarstwami to tak naprawdę farbowani, a nie prawdziwi muzułmanie. Podobnie przecież zadziałało Państwo Islamskie – gdy nie miało jeszcze na głowie poważniejszych problemów, zorganizowało na terenie Arabii Saudyjskiej kilka zamachów, wykazując się, na logikę, czarną niewdzięcznością. W przypadku Al-Ka’idy taka niewdzięczność jest jeszcze bardziej prawdopodobna, gdyż organizacja prowadzi również prężny oddział na południu Półwyspu Arabskiego, korzystając w najlepsze z chaosu w Jemenie. Teraz, w czasie saudyjskiej interwencji, może i zawiera on lokalne sojusze z oddziałami interwentów, byle zwalczać „heretyckich” szyickich partyzantów. Docelowo jednak plany dla regionu ma inne – chce kontroli nad południem półwyspu dla siebie, nie dla Saudów i ich marionetek. Dlatego nawet jeśli Ar-Rijad nie wycofał się całkowicie z dofinansowania syryjskiej Al-Ka’idy, to jednak powoli przeorientowuje główny ciężar swojego poparcia na inne organizacje, ideowo specjalnie się nie różniące, za to z nieporównywalnie słabszym zapleczem i bardziej uzależnione od sponsora. Katar natomiast docenia skuteczność bojową sprawdzonych już terrorystów. Nad dłuższą perspektywą kontaktów z nimi zdaje się nie zastanawiać.
Co zresztą znamienne, chociaż oskarżenie o sponsorowanie Al-Ka’idy w Syrii padło pierwszego i drugiego dnia kryzysu, dziś Arabia Saudyjska tak bardzo się już z nim nie obnosi. Jej minister spraw zagranicznych Adil al-Dżubajr, wyliczając żądania, jakie Katar miałby spełnić w celu odzyskania przychylności sąsiada, mówił już tylko o Braciach Muzułmanach i palestyńskim Hamasie, kolejnej organizacji, której działalność denerwuje egipskich partnerów Ar-Rijadu. Minister „darował sobie” również wspomnienie o kolejnym problemie w stosunkach saudyjsko-katarskich, którego znaczenie jest nawet większe, niż sprawa różnic zdań co do godnych zaufania organizacji terrorystycznych.
Powraca kwestia, która na saudyjskiej liście życzeń przed wizytą Trumpa była na pierwszym miejscu – potępienie Iranu. To w tej sprawie Katar uparcie nie chciał wykazać się należytą gorliwością. Zamiast przyłączyć się do nagonki na Teheran, emir starał się utrzymywać z nim poprawne kontakty. Katar nie palił się do tego, by zostać politycznym klientem Arabii Saudyjskiej, z którą jeszcze w 1992 r. toczył spory graniczne. Owszem, przyłączał się do niektórych jej projektów, także tak agresywnych, jak wojna jemeńska (chociaż jego tysięczny kontyngent odgrywał w niej raczej symboliczną rolę). Starał się jednak mieć jakąś alternatywę. Do tego zachodziła nieustanna konieczność dogadywania się z Iranem w sprawie eksploatacji największych na świecie złóż gazu, położonych pod wodami Zatoki Perskiej, które oba państwa dzielą między siebie. Ar-Rijadu oczywiście to nie obchodzi, ale dla Ad-Dauhy taka właśnie była racjonalna, realistyczna polityka zewnętrzna.
Agresywne stanowisko Saudów stworzyło też wyjątkowe szanse dla Iranu i Turcji. Teheranowi dotychczasowe układy z Katarem były zasadniczo na rękę, realiści prowadzący irańską politykę zagraniczną nie spodziewali się przecież, że sunnicki emirat w rozgrywkach o dominację w regionie świadomie przejdzie na ich stronę. Sytuacja jednak nieco się zmienia, kiedy Katar został postawiony pod ścianą. Iran pospieszył nie tylko z rytualnymi wezwaniami do dialogu, ale i z propozycją zastąpienia zablokowanych dostaw żywności do Kataru własnymi, które mogą dotrzeć do emiratu w ciągu 12 godzin. Przeloty do irańskich miast stały się również jedną z najpoważniejszych alternatyw transportowych w obliczu saudyjskich sankcji. Stając się tak poważnym dobroczyńcą Kataru Iran mógłby postawić mu znaczące warunki. Również Recep Tayyip Erdogan bezbłędnie ocenił możliwe korzyści, jakie mógłby wyciągnąć z podziału wśród państw Zatoki Perskiej. Tureckiemu przywódcy o nieposkromionych ambicjach nie było w smak coraz wyraźniejsze faworyzowanie przez USA Arabii Saudyjskiej. Gdy ona dostawała od sojusznika zza oceanu wszystko, czego chciała, Erdogan na próżno prosił i straszył w sprawie wycofania wsparcia amerykańskiego dla kurdyjskich formacji zbrojnych w Syrii. Turecki prezydent nieustającym zaangażowaniem w Syrii i balansowaniem między rywalizującymi mocarstwami zamierzał utwierdzić pozycję swojego kraju jako państwa współdecydującego o kształcie Bliskiego Wschodu. Niekwestionowane saudyjskie pierwszeństwo wśród konserwatywnych państw sunnickich bynajmniej nie jest mu w smak, stąd równie szybkie, co irańskie, wyrazy solidarności dla Kataru, okraszone dodatkowymi zapewnieniami, że tamtejszy władca nie mógłby sponsorować żadnych terrorystów. Erdogan nie ruszył również połączeń lotniczych i też zapewnia, że mógłby dostarczać żywność, licząc na to, że jego oferta pomocy okaże się dla emira bardziej atrakcyjna niż irańska – Teheran to przecież też dla Turcji regionalny rywal, nawet jeśli potencjalnie zagrożony nowymi amerykańskimi atakami i przez to zmuszony do ostrożniejszych działań. Kalkulacja tureckiego prezydenta nie jest pozbawiona podstaw. Chociaż z czysto geograficznych względów to Iran ma większe możliwości udzielania Katarowi pomocy, geopolitycznie bezpieczniej byłoby emiratowi przytulić się do Turcji. Jej nikt nie będzie próbował izolować i nazywać częścią osi zła, bo Erdogan już dowiódł, że w razie problemów bez mrugnięcia okiem skoryguje swoje sojusze i znajdzie wsparcie.
Jeszcze inną wyjątkową szansę „zobaczył” Donald Trump. Akurat on jednak, znowu, trafił jak kulą w płot. Swoimi wpisami na Twitterze anulował koncyliacyjne stanowisko Rexa Tillersona, ogłaszając, że oto jego pobyt w Ar-Rijadzie dał rezultaty. „W czasie ostatniej wizyty na Bliskim Wschodzie stwierdziłem, że nie można już godzić się na finansowanie radykalnej ideologii. Przywódcy wskazali na Katar – patrzcie! Jak dobrze widzieć, że spotkanie z królem [Arabii Saudyjskiej – przyp. AR] i delegatami z 50 innych krajów już przynosi efekty. Obiecali, że będą stanowczy wobec opłacania ekstremistów, wszystkie dowody wskazywały na Katar. Może to początek końca terrorystycznego horroru?” – obwieścił.
Z pewnością myśli o końcu czegokolwiek nie prześladują władców Kataru. Mając do wyboru oferty pomocy z Teheranu i Ankary nawet przy zamkniętej granicy lądowej nie zostają całkiem bez pola manewru. Asertywną politykę prowadzili od dawna, teraz też czują, że wcale nie muszą od razu się poddawać. Mają dodatkowy atut w postaci bajecznych bogactw. A Trump? Jemu można na przykład przypomnieć o amerykańskiej bazie na terytorium Kataru. Właśnie przecież udowodnił, po raz kolejny zresztą, że niewiele rozumie z bliskowschodnich realiów i zależności, i że można więc skłonić go do zmiany zdania w trudnych kwestiach przy doprawdy niewielkim zaangażowaniu. A przynajmniej warto spróbować.
PS. Dziś rano Turcja zrobiła kolejny krok w ramach wspierania Kataru, przegłosowując prawo pozwalające wysłać do tego kraju wojska. Emirowi z Ad-Dauhy udała się również próba rozmówienia się z amerykańskim prezydentem i uświadomienia mu, że polityka międzynarodowa to nie taka prosta sprawa. Trump już zapomniał o „dowodach wskazujących na Katar” i znowu zachęca do dogadania się.