Site icon Portal informacyjny STRAJK

Bernard-Henri Lévy, mistrz bitej śmietany

BHL, fot. wikimedia commons

Powszechnie znany we Francji pod skrótem BHL, Lévy interesuje się naszym regionem Europy, więc lepiej uważać…

Ach, gdzie on nie był? Zawsze ubrany tak samo, z potrzeby bycia swoim własnym logo, w białej koszuli sexy-rozpiętej na wygolonej klacie, z włosem romantycznie rozwianym à la Byron, dawny „nowy filozof” od lat przemierza najróżniejsze fronty wojenne, by chwalić pod niebiosa wszystkie zbrojne interwencje Stanów Zjednoczonych i NATO, i ganić wszystkich tych, którzy się nimi nie zachwycają. Jego droga od „filozofii”, która okazała się groteskową intelektualną mistyfikacją, do zwykłego propagandyzmu wojennego ubranego w fałszywą humanistyczną emfazę, znalazła swój książkowy szczyt w 2010 r., gdy wydał w Paryżu dziełko o charakterystycznym tytule „O wojnie w filozofii”.

Wtedy już wszyscy interesujący się „zjawiskiem BHL” wiedzieli czego się spodziewać, nikt poważny nie nazywał go już filozofem, a jednak i tak ten niebywały autor przebił dno. Najpoważniej w świecie omawiał w swej książce poglądy „b. interesującego filozofa” Jeana-Baptiste’a Botula, który był postacią całkowicie fikcyjną, wymyśloną przez dziennikarza satyrycznego tygodnika „Le Canard Enchainé” Frédérica Pagèsa, prześmiewczego promotora filozoficznego „botulizmu”, czyli nabierania ludzi zbiorem pseudomądrości. BHL potraktował serio parodię filozoficzną wydaną pod nazwiskiem Botula pt. „Życie seksualne Immanuela Kanta”. Mimo, jak zwykle, szerokiej kampanii reklamowej w telewizji, radiu i prasie, dziełko BHL stało się wydawniczą klęską, a on sam znowu przedmiotem kpin. Na szczęście dla niego, polityka zapewnia mu coś, co zawsze pozwala mu się medialnie odbić: prawdziwe wojny.

Rezerwowy minister

Rok później niestrudzony pisarz wydał kolejną klapę o skromnym tytule „Wojna bez entuzjazmu”, kronikę swego zaangażowania w „arabską wiosnę” jako działacza-intelektualisty na rzecz „wyzwolenia narodu libijskiego”. Jednocześnie (w grudniu 2011 r.) amerykański magazyn „Foreign Policy” umieścił BHL na 22. miejscu listy „100 najbardziej wpływowych osobistości na świecie”, jakby to on był najważniejszym politycznym rzecznikiem natowskiej likwidacji państwa libijskiego. Cóż, prawdę mówiąc był nim. Był zawsze bardzo blisko władzy, ale tego roku tak przykleił się do administracji prawicowego prezydenta Sarkozy’ego, że brano go za faktycznego ministra spraw zagranicznych Francji i rzecznika NATO, chociaż był właściwie rodzajem propagandowego chargé d’affaires. Najważniejsze europejskie tytuły cytowały jego szlachetne wezwania do bombardowań.

BHL, podobnie jak rząd francuski, korzystał wtedy ze starej recepty Zbigniewa Brzezińskiego, tj. „przewrócić jakiś rząd w muzułmańskim kraju za pomocą stworzenia islamskiej opozycji zbrojnej”. Zafascynowała go zresztą postać Abdelhakima Belhadża, libijskiego dżihadysty, który wraz z innymi realizował w Afganistanie ów najważniejszy polityczny pomysł Brzezińskiego, gdy trzeba było usunąć stamtąd rząd popierany przez ZSRR. BHL nie przejmował się przynależnością Belhadża do libijskiej Al-Kaidy, a może myślał, że Libijczyk został „nawrócony” przez CIA, która go aresztowała, torturowała i przesłuchiwała w Tajlandii w 2003 r. Władze hiszpańskie były przekonane, że Belhadż mimo tego, rok później, był zamieszany w tragiczny (191 ofiar), madrycki zamach bombowy, jednak jako dowódca libijskiej rebelii podobał się zarówno Amerykanom, jak i Francuzom. BHL potrafił przecież z bardzo poważną miną dowodzić w telewizji, że Belhadż to „liberalny demokrata”.

Sztandar wierności

W dniu wydania „Wojny bez entuzjazmu”, 11 listopada 2011 r., kiedy wszystko wydawało się jego wielkim zwycięstwem, mówił dziennikarzom, że swe działania na rzecz „arabskiej wiosny” i szczególnie „wolnej Libii” podjął „jako Żyd i syjonista”: „Niosłem jak sztandar wierność memu nazwisku oraz wierność syjonizmowi i Izraelowi”. Trudno w to uwierzyć, ale chcąc jeszcze bardziej podkreślić swą rolę w Libii nakręcił film, fabularyzowany dokument pt. „Przysięga z Tobruku”, na którym widać, jak targany wiatrem na dziobie okrętu wojennego dzwoni z satelitarnej komórki  do Sarkozy’ego lub ludzi z administracji amerykańskiej, by upewnić się, czy samoloty już lecą nad Trypolis. Krytyka określiła ten film jako „dokument propagandowy naznaczony auto-gloryfikacją” i „komicznym narcyzmem”. Brak kinowej publiczności sprawił, że „Przysięga” zeszła z ekranów po tygodniu, ale sam BHL, bliski znajomy wszystkich właścicieli wielkich mediów we Francji, dalej bryluje w telewizji.

Walcząc o wolność różnych narodów, oprócz palestyńskiego, BHL nigdy nie przyjmuje do wiadomości skutków działań, które popiera. W tzw. mediach głównego nurtu zwykli dziennikarze nie mają oczywiście odwagi (ani zgody przełożonych), by go zapytać jak ocenia sytuację w Libii po interwencji NATO, ale indagowany w tej sprawie w jednym z niszowych miesięczników literackich, odpowiedział, że „przynajmniej Libia nie jest krajem islamskim”… Libijska wojna stworzyła tymczasem chaos okupiony nieszczęściem milionów rodzin i destabilizacją całego regionu Morza Śródziemnego. Zarówno Al-Kaida, jak i Państwo Islamskie stworzyły tam sobie mocne przyczółki, z którymi zachodnie siły specjalne nie mogą sobie poradzić do dziś.

Faszyści i antysemici

Tak, jak Kaddafi (czy inni wyznaczeni do tego przywódcy) był w jego oczach „Hitlerem”, tak Putin został „faszystą”. W sierpniu 2008 r., gdy Gruzja Saakaszwilego ruszyła na Osetię Południową, BHL udał się na miejsce z Raphaelem Glucksmannem (synem modnego niegdyś filozofa) i ekipą telewizyjną, by nadać rozpaczliwy reportaż, jak rosyjskie wojsko pali gruzińskie miasto Gori. Było to tak wierutną bzdurą, że wolał później przemilczeć prasową krytykę. Jego fałszywe „gruzińskie świadectwo” wydrukowane w „Le Monde” zostało zdyskredytowane przez deputowanych europejskich, którzy też byli na miejscu. Jednak „słuszna” nienawiść BHL do Rosji świetnie sprawdziła się na Ukrainie, w 2014 r.

Pojechał na kijowski Majdan po pobycie w Danii, gdzie zajął stanowisko w sprawie sprzeciwu Duńczyków wobec wejścia amerykańskiego banku Goldman Sachs (GS) do struktury własnościowej państwowego przedsiębiorstwa energetycznego Dong Energy. GS nie budził ufności, bo był jednym z głównych sprawców światowego kryzysu finansowego w 2008 r. i na naszym kontynencie miał opinię banku, który wykończył Grecję. Po tyradach BHL, w których oskarżał niechętnych Duńczyków o „prymitywny antyamerykanizm podszyty czerwono-brunatnym antysemityzmem”, duński parlament w końcu oddał GS 19 proc. akcji Donga z prawem weta w decyzjach strategicznych.

Niewidzialne flagi

Po tym zwycięstwie jego „historyczna” przemowa na Majdanie była transmitowana do Francji, więc co nieco było widać, lecz i tak bohater wojenny BHL napisał później: „Nie widziałem tam neonazistów, nie słyszałem antysemitów, wprost przeciwnie: widziałem niewiarygodnie dojrzały, zdeterminowany i głęboko liberalny ruch społeczny. (…) Dzięki Ukrainie odżyje europejskie marzenie.” Brytyjski „Guardian” zdziwił się wtedy, bo „neofaszystowskie znaki i czarno-czerwone flagi banderowców powiewały przed nim”, nawet rusofobiczna „Libération” je widziała. BHL krzyczał na Majdanie o „barbarzyństwie Putina”, obiecywał wejście do Unii i NATO, z dodatkiem „dobrobytu”. Fakt, że po krytyce Danii przeczył antysemityzmowi skrajnych ugrupowań ukraińskich, komentowali tylko dziennikarze obecni na miejscu.

Później pojechał do Odessy, już po pamiętnym, tragicznym spaleniu przez tłum dziesiątek rosyjskojęzycznych Ukraińców, by „poprzeć naród ukraiński i oddać hołd miastu Odessa”. Zdecydowało się ono wystawić w miejscowej operze jego sztukę (oczywiście monodram) „Hotel Europa”. W Paryżu, choć na przedstawieniu pojawił się prezydent Hollande i potem były prezydent Sarkozy, sztuka zeszła z afisza po dwóch tygodniach i na dwa miesiące przed terminem, z braku widzów, ale w Odessie miała zrobić furorę. „Tu bije serce Europy” zapewniał miejscowych dygnitarzy, ale nawet tu jego teatralna publicystyka nie zdołała zdobyć popularności.

Śmiech na sali

Bywa, że na europejskich peryferiach Bernard-Henri Lévy uchodzi jeszcze za intelektualistę. Podpisuje czasem górnolotne listy „w obronie demokracji” z Adamem Michnikiem i innymi liberałami, ale we Francji, Belgii, nawet w Serbii jego pusta  megalomania, afiszowanie się bogactwem (jest dziedzicem olbrzymiego majątku swego ojca, który handlował afrykańskim drewnem w czasach kolonialnych) i miłość do amerykańskich wojen powodują, że obrywa czasem ciastem z bitą śmietaną.

Te zabawne protesty, bardziej niż miażdżąca krytyka jego dawnej „filozofii” (jako „oszustwa”) przez Deleuze’a, czy Arona, wydają się na jego miarę. Choć jego życie publicysty jest naznaczone masowym ginięciem ludzi w najróżniejszych zakątkach świata, pozostanie na zawsze postacią błazeńską. Niektóre promowane przezeń figury retoryczne, poglądy typu „antyamerykanizm jest metaforą antysemityzmu”, czy „antysyjonizm to antysemityzm”, robią oczywiście polityczną karierę, ale nie sposób powstrzymać się od śmiechu, choćby gorzkiego. Po prostu nie sposób uwierzyć, gdy się na niego spojrzy, że ten człowiek ciągnie za sobą śmierć.

Exit mobile version