Bombardowanie ISIS to droga donikąd. Stany Zjednoczone i ich sojusznicy ułatwiają terrorystom rozwój, zamiast ich naprawdę zwalczać, przekonuje niemiecki publicysta i polityk Jürgen Todenhöfer na łamach „The Guardian”.
Niemiecki autor wie, co mówi. Był pierwszym zachodnim dziennikarzem, który przeżył na zajętych przez dżihadystów terytoriach Syrii ponad tydzień i rozmawiał z bojownikami ISIS. Pod wpływem tego, co widział, przekonuje dziś, że Stany Zjednoczone i ich zachodni sojusznicy popełniają właśnie ten sam błąd, co po zamachu na World Trade Center w 2001 r. Ich bombardowania Państwa Islamskiego, jak kiedyś wojna w Iraku, wywołują przede wszystkim straty wśród ludności cywilnej. A śmierć najbliższych, utrata całego życiowego dorobku i poczucie, że z rozpaczliwej sytuacji nie ma wyjścia to poważne powody, by zapragnąć zemsty. ISIS chętnie każdego zdesperowanego przygarnie, da do ręki broń i wyznaczy zadanie. Może to być walka z armią syryjską, najazd na jedną z irackich rafinerii czy wysadzenie się w powietrze w odpowiednio zatłoczonym miejscu. Nagroda w raju czeka.
Niestety, pisze Todenhöfer, ta dosyć prosta prawidłowość nadal nie przebiła się do świadomości polityków. Ostatnio przetestowali ją ponownie Francuzi, bombardując po raz kolejny syryjską Rakkę, miasto uważane za stolicę „kalifatu”. To prawda, że najprawdopodobniej kryje się w nim jeszcze kilka tysięcy dżihadystów. Tyle, że w Rakce mieszka 200 tys. ludzi. Szansa na to, że bomby spadną akurat na terrorystów, są marne. Tym bardziej, że zasady walki miejskiej mają oni doskonale wyćwiczone. Jeśli koalicjanci zechcą ponownie uderzyć w półtoramilionowy Mosul w północnym Iraku, zabiją jeszcze więcej cywilów, głównie sunnitów. Ci ostatni i tak sympatyzują z ISIS, gdyż rządzące Irakiem z amerykańskiego błogosławieństwa szyickie formacje zrobiły z nich obywateli drugiej kategorii. Tym łatwiej będzie spośród ocalałych rekrutować nowych fanatyków.
Droga do pokonania ISIS prowadzi przez kraje Zatoki Perskiej i Turcję. Gdyby „koalicja antyterrorystyczna” postarała się, by te pierwsze przestały dostarczać terrorystom broń (często kupioną od państw rzeczonej koalicji), a druga – ułatwiać handel ropą naftową, „kalif” Abu Bakr al-Baghdadi i jego ludzie znaleźliby się w poważnych opałach. Teraz, obserwując z bezpiecznych kryjówek bombardowania, mogą jedynie się cieszyć. Przeciwnik nadal nie słucha swoich własnych analityków, wskazujących na związek między inwazją na Irak czy próbami obalenia al-Asada a rozkwitem terroryzmu. W szale zniszczenia bombarduje wszystko, co przypomina obiekty wojskowe, nie zastanawiając się, w ilu ludziach zrodzi się desperacka żądza odwetu.
[crp]