Od czasu do czasu polskie media donoszą o prześladowaniach chrześcijan w Chinach. Bo prześladowani chrześcijanie są teraz trendy i budzą społeczne współczucie. Przy okazji nowi Polacy, uosabiani przez stereotypowego wąsatego Janusza, dowiadują się, że na świecie nie tylko muzułmanie Jesusa nie lubią.
Rzeczywiście w Chinach chrześcijanie bywają represjonowani. Ale krajowe doniesienia często mają się do rzeczywistości jak głos dzwonów dobiegających z oddali. Dzwonią na pewno, ale w którym kościele? Chińczycy, zwłaszcza ci z nowej klasy średniej, uosabiani przez stereotypowego bezwąsego, wiecznie zapracowanego pana Li, są religijni inaczej, niż chcą tego polskie standardy.
W przeogromnych Chinach, jak w wielkim supermarkecie, znaleźć można wszystkich i wszystko, ale niezwykle trudno spotkać tam religijnego ortodoksa. Zapiekłego wierzącego. Uważającego, że jest tylko jedyna słuszna i prawdziwa religia. Ta przez niego wyznawana. Za to w marketowym dziale „Kościoły i wyznania” napotkamy niezwykle bogatą ofertę przeróżnych kościołów, bogów, religii, duchów i demonów. Zwłaszcza lokalnych bóstw i demonów, popularnych teraz produktów regionalnych. Dlatego często przy wyjściu ze sklepu można znaleźć w jednym konsumenckim koszyku kilka bogów, kościołów nawet, doprawionych licznymi lokalnymi bóstwami i duchami.
Oficjalne statystki, oddające jedynie rzędy wielkości deklarowanych przez obywateli ChRL wierzeń, mówią, że w obecnych Chinach spotkamy: ponad czterysta milionów taoistów, przynajmniej czterysta milionów buddystów, ponad czterdzieści milionów protestantów, około 20 milionów muzułmanów, a także ponad 12 milionów katolików.
Wszystkie te deklaracje trzeba rozpatrywać w wielkościach milionowych, bo nierzadko spotkamy tam kogoś, kto jest jednocześnie zdeklarowanym buddystą i taoistą, albo muzułmańskim taksówkarzem jeżdżącym z dyndającym wizerunkiem Przewodniczącego Mao – gwarantującym powodzenie w interesach, albo oficjalnym katolikiem i aktywistą Komunistycznej Partii Chin.
Prawie wszyscy współcześni Chińczycy, nawet zdeklarowani ateiści, wierzą w życie pozagrobowe i dbają o dobre relacje z duchami Przodków. Dlatego często zauważycie w ich domach, a także w prywatnych firmach, sklepach, restauracjach, salonach masażu i zakładach fryzjerskich, kolorowe, egzotycznie dla białasów wyglądające, ołtarze Przodków: wyeksponowane zdjęcia lub inne przedmioty symbolizujące zmarłych Dziadków i Rodziców. Obok składane im ofiary, czyli przedmioty szczególnie im miłe. Mogą to być ulubione przez nich owoce, słodycze, paczuszki chipsów. Także buteleczki z miłymi dla dusz trunkami.
Do Przodków modlimy się, wspominamy ich, prosimy o radę i pomoc. Palimy im wonne trociczki. W czasie ich świąt wydajemy uroczystą kolację na ich część dla żyjącej rodziny. I wtedy składamy Przodkom ofiary z palonych „jinzhi”. Czyli pilików specjalnie drukowanych ofiarnych banknotów. O najwyższych nominałach rzecz jasna. Są też „janzhi” w formie samochodów, dla miłośników motoryzacji, instrumentów muzycznych dla melomanów. Wszystko dostępne jest w specjalnych sklepach. Już za prawdziwe pieniądze.
Jezuici, próbujący już w XVII wieku schrystianizować Chiny, wielokrotnie proponowali rzymskim papieżom, aby do katolickiego kanonu wiary dołączyć ów „kult Przodków” jako azjatycką specyfikę. Jezuici odnosili spore sukcesy misyjne w Chinach, bo „sprzedawali” katolicką wiarę w pakiecie z najnowszymi zdobyczami europejskiej nauki. Przede wszystkim astronomii, matematyki i inżynierii. Chińczycy z ciekawością przyjmowali wiarę w Jezusa Ukrzyżowanego wraz z zachodnimi zegarami. Potem z biegiem lat wracali do swych tradycyjnych bóstw. Za to zdobytej wraz z Jezusem wiedzy nie odrzucali.
Chrześcijaństwo było w XIX wieku, wieku kolonizowania Chin przez obce chrześcijańskie mocarstwa, nienawidzone przez większość chińskiego ludu. Wybuchały powstania przeciwko panoszeniu się chrześcijańskich białasów. Ale chrześcijaństwo było też uważane przez grono chińskich reformatorów za czynnik pomocny w modernizowaniu. Warto przypomnieć, że ideowy twórca, ojciec republikańskich, demokratycznych i nacjonalistycznych Chin, Sun Zhong shan, znamy w Polsce jako Sun Jat-Sen, był chrześcijaninem. W sumie pomimo takich antyzachodnich nastrojów we współczesnych Chinach, poza okresem „rewolucji kulturalnej” w latach 1966-76, panowała formalna swoboda wyznania. Każdy mógł wyznawać swojego boga. Pod jednym warunkiem. Każdy kościół, każdy związek wyznaniowy, musiał uznawać prymat władzy państwowej nad duchowną. Co władza państwowa rozumiała i nadal rozumie jako sprawowanie kontroli nad kościołami i związkami wyznaniowymi.
Trzeba przypomnieć, że w cesarskich Chinach jedynym łącznikiem mieszkańców ziemi z Niebem był cesarz. Żaden biskup, imam, czy inny kapłan nie miał prawa pouczać cesarza. Albo nakazywać mu cokolwiek. Dzisiaj funkcję cesarza przejął Stały Komitet Biura Politycznego Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Chin. W jego skład wchodzą prezydent i premier Chin. Są oni sukcesorami i strażnikami tradycyjnej chińskiej suwerenności. A taka suwerenność nie pozwala aby zaakceptować sytuację, że rzymski papież pragnie mianować swych biskupów w Chinach bez uprzedniej zgody chińskiego suwerena. Kiedyś cesarza, dzisiaj Stałego Komitetu BP KC KPCh.
Stary konflikt na linii Pekin – Watykan nie polega na sprzeczności ateistyczna, „komunistyczna” władza kontra fideistyczny kościół, lecz na konflikcie idei suwerenności Pekinu i Watykanu. Chiny gotowe są natychmiast nawiązać stosunki dyplomatyczne z Watykanem jeśli tylko rzymski papież zgodzi się na mianowanie chińskich biskupów przez kierownictwo KPCh. No i zerwie stosunki dyplomatyczne z Tajwanem. Ten drugi warunek ma dziś jedynie symboliczne znaczenie.
Zapewne kiedyś do tego dojdzie. Watykan już za papieża Benedykta XVI sondował takie rozwiązanie. Czynił tak, bo obecny kościół katolicki w Chinach jest podzielony. Na podziemny, czyli kierowany przez biskupów wyświęconych przez papieża i nieuznawanych przez władze państwowe. I kościół państwowy kierowanych przez biskupów mianowanych przez władze, ale niewyświęconych przez papieża. Bywają też biskupi mianowani przez władze i potem wyświęceni przez papieża.
W praktyce osoba niewtajemniczona w aktualne układy i personalia napotyka w chińskich miastach katolickie, otwarte dla wszystkich chętnych, kościoły. Każdy może uczestniczyć w mszach świętych. Kupić sobie Pismo Święte, różnorodne wydania Biblii, dzieła katolickich teologów. Widziałem wielokrotnie oferowane tam książki Jana Pawła II wydane po angielsku i po chińsku. Każdy może kupić sobie też wszelkiego rodzaju dewocjonalia. Tylko miejscowi wierni wiedzą, czy do tego kościoła chodzą jedynie katolicy państwowcy, czy także, o określonych porach, są też msze dla katolików podziemnych. W ciągu ostatnich dziesięciu lat władze centralne nie prześladowały katolików podziemnych. Ci zaś nie eksponowali swych żądań i postulatów wobec władz. Władze nie wspominają o starym konflikcie, katolicy podziemni nie przypominają publicznie o swoim istnieniu.
Na początku tego roku do Pekinu przybył amerykański kardynał Theodor McCarrick. W wywiadzie dla „Global Times”, chińskiej bulwarówki wydawanej przez KPCH, powiedział, że „papież Franciszek kocha Chiny i chce tam pojechać”. Były arcybiskup Waszyngtonu to stały bywalec za Wielkim Murem. Jeździ tam od początku lat dziewięćdziesiątych. Zawsze przekonywał swych opiniotwórczych rozmówców, że chińscy katolicy nie są potencjalnymi zdrajcami, ale lojalnymi patriotami. Byłego sekretarza KPCh Jiang Zemina przekonywał, że Chiny nie powinny się bać „żadnej liczącej się i działającej legalnie organizacji religijnej”.
Obecnie katolicy nie tworzą władzom kłopotów. Władze centralne zagrożenia widzą w innych religiach i związkach wyznaniowych. Wrogami państwa są oskarżani o tybetański separatyzm zwolennicy Dalajlamy i muzułmańscy separatyści z Xinjiangu. Za to już muzułmańska mniejszość narodowa Hui ma znakomite opinie wśród Hanów, czyli dominującej narodowości chińskiej. Ale dla przeciętnego Hana mniejszość Hui to przede wszystkim właściciele restauracji ze smacznymi daniami z baraniny i napojami alkoholowymi również. Najnowsze zagrożenie władze centralne upatrują też w mnożących się, niekontrolowanych chrześcijańskich „kościołach domowych”. W ponad czterotysięcznej historii państwa chińskiego jego dynastie, czyli władze centralne, upadały z dwóch powodów. Albo najazdu zewnętrznego, albo spisków tajnych stowarzyszeń.
Tak było za czasu najazdu mongolskiego w XIII wieku i mandżurskiego w XVII wieku. Oba najazdy doprowadziły do obalenia słabych ośrodków władzy i stworzyły nowe dynastie. Mongołowie dynastię Yuan, Mandżurowie dynastię Qing. Mandżurowie obalili dynastię Ming, która powstała w efekcie spisku tajnych stowarzyszeń przeciwko mongolskiej dynastii Yuan. Spisków Czerwonych Turbanów i buddyjskiego Stowarzyszenia Białego Lotosu, które wywołały chłopskie powstania. Założycielem dynastii Ming był Zhu Yuanzhang, jeden z przywódców tajnych spiskowców i potem powstania ludowego. Z kolei założona przez Mandżurów dynasta Qing została obalona w 1912 roku przez spiski chińskich wojskowych i pragnącej modernizacji Chin progresywnej inteligencji. Po ustanowieniu republiki i wybuchu wojny domowej, toczonej przez wojskowych namiestników skłóconych prowincji, aktywnie działały też przeróżne mafijne „Triady”. Korzystali z ich usług walczący ze sobą chińscy politycy.
Efektem działalności takich tajnych stowarzyszeń jest stare, genetycznie zakodowane w głowach chińskich polityków przeświadczenie, że sprawna, skuteczna i dbała o swe bezpieczeństwo władza, to władza kontrolująca wszystkie stowarzyszenia i organizacje. Także związki wyznaniowe. Nawet działalność charytatywną zagranicznych kościołów. Dlatego obecnie władze chińskie traktują charytatywne misje jak inne przedsiębiorstwa zagraniczne. Jeśli jakiś kościół prowadzi tam szpital, to strona chińska musi dominować w strukturze jego własności. A dyrektorem przedsięwzięcia musi być posiadający zaufanie lokalnych władz Chińczyk.
Dlatego w 1999 roku, kiedy po aresztowaniu Li Hongzhu, nieznanego lidera równie mało znanego wówczas ruchu gimnastyczno-medytacyjnego Falun Gong, na ulice chińskich miast wyszły dziesiąty tysięcy protestujących członków tegoż ruchu, władze centralne zarządziły nadzwyczajny alarm. Bo służby bezpieczeństwa zaspały. Nie kontrolowały stowarzyszenia grupującego ponad siedemdziesiąt milionów ludzi. Więcej niż wszystkich chrześcijan w Chinach. W efekcie służby odreagowały wyjątkowo gorliwie. Praktyki Falung Gong zostały zakazane. Jego aktywiści trafili do aresztów. To zapewniło dodatkową popularność ruchowi w Chinach, a nawet wsparcie zagranicy. Zwłaszcza walczących wtedy o prawa człowieka przedstawicieli zachodnich demokracji. To dodatkowo zaszkodziło ruchowi, bo zagraniczne media dorobiły mu antykomunistycznej i antyrządowej gęby. Wykreowały go na milionowe podziemie walczące o demokrację parlamentarną i gospodarkę rynkową w Chinach. A był to jedynie pacyfistyczny ruch, który odrzucał propagowaną przez KPCh komercjalizację życia i wolnorynkowy „wyścig szczurów” na rzecz kontemplacji, sprzyjających zdrowi ćwiczeń fizycznych. Dążący do ograniczenia indywidualnej konsumpcji i poszukiwania w życiu pozamaterialnych wartości.
Podobną rolę pełnią obecnie chrześcijańskie kościoły domowe, na przykład „Shouwang”, czyli „Czuwanie”. Powstają zwykle z inicjatywy amerykańskich, australijskich, czasem koreańskich pastorów. Nie posiadają zcentralizowanej. zhierarchizowanej struktury. Są konfederacjami różnych chrześcijańskich wspólnot. Działają najczęściej na chińskiej prowincji, zwykle skupiają lokalne, już istniejące wspólnoty. Wzmacniają je dodatkowymi, duchowymi więziami. Nie potrzebują specjalnych świątyń, bo wierni spotykają się w salach użytkowanych dotychczas przez lokalne wspólnoty, albo w domach bogatych Chińczyków. A taki jest coraz więcej. Nie potrzebując wsparcia od państwa, władz lokalnych nie afiszują się ze swą działalnością. Ograniczając się do jednej, lokalnej wspólnoty, zwykle są niewidoczni na zewnątrz. Trudni do zewnętrznej kontroli. Dla wiernych takie chrześcijańskie „domówki” są odtrutką na powszechnie panujący kult pieniądza i pogoń za nowymi źródłami dochodów.
Dla władz prowincji i władz centralnych trudnymi do rozpoznania i systematycznej kontroli nowymi, nielegalnymi stowarzyszeniami. Dla gorliwych służb bezpieczeństwa „ domówki” to nowy ból głowy. Nieznany, nieopanowany. Ale też nowy obszar pracy i źródło ewentualnych awansów też.
Dla legalnie działającego kościoła katolickiego, tego państwowego i podziemnego, oraz dla zarejestrowanych kościołów chrześcijańskich takie masowo powstające „kościoły domowe” są kłopotliwą konkurencją – braćmi w Chrystusie, ale krewniakami skutecznie podbierającymi im potencjalnych wiernych. Braćmi prześladowanymi, ale też nieprzestrzegającymi dotychczasowych zasad konkurencji. Bo każdy kto chce dłużej pracować w Chinach musi wiedzieć, że wszystko co tam jest nielegalne powinno harmonijnie zadeklarować lojalność wobec władz i wolę współpracy z nimi. Wszystko co teraz jest tajne, od dawna winno być już pod kontrolą władz.