Ostatnie lata dla krajowej i światowej lewicy zdecydowanie do udanych nie należą. Mimo kryzysu społeczno – gospodarczego słupki sondażowe nie rosną, masowego poparcia jak nie było, tak nie ma, a te kilka ostałych bastionów lewicowej władzy w Europie nie radzi sobie najlepiej. W tej sytuacji, jak to zwykle bywa, część osób o lewicowych poglądach, by uciec od wizji beznadziejności swojego położenia, zaczyna szukać kandydata na potencjalnego ,,zbawiciela”. Takiego, który wymyśli plan działania, zjednoczy wokół siebie masy i z którym na czele radośnie dojdziemy do świata lepszego niż obecny.
Generalnie ostatnio na czele tej klasyfikacji widziałem przewijające się dwie główne kandydatury – Xi Jinpinga (wśród tej skrajniejszej części lewicy) i Joe Bidena (wśród tej bliższej liberałom). Co jednak zrobić, kiedy ma się wysokie wymagania i żaden z tych panów nie przechodzi pozytywnie naszego testu na ,,zbawcę lewicy”? Czy zostaje już tylko załamać się i stracić wiarę w sprawę? O nie, bowiem w sukurs wybrednym przychodzi Ziemowit Szczerek i w swoim artykule niczym Jan Chrzciciel na pustyni wzywa nas do uwierzenia w lepszego, tego właściwego mesjasza – Emmanuela Macrona, który ma ,,poprowadzić Europę do nowego Oświecenia”.
Przy okazji zabiera nas w swoim tekście w dwie podróże – jedną, sentymentalną do 2017 roku i drugą, brawurową, w kolejne galaktyki absurdu. W roku 2017 bowiem, kiedy Macron wygrał wybory prezydenckie we Francji, szukanie w nim mesjasza (albo przynajmniej nadziei na takowego) było w liberalnych i części lewicowych mediów powszechne. Dobrze pamiętam m. in. okładkę ,,The Economist” z czerwca tamtego roku, gdzie nad grafiką z idącym po wodzie Macronem widniał tytuł – ,,Zbawca Europy?”. I o ile już wtedy wiązanie z nim jakiś daleko idących nadziei przez lewicowych entuzjastów można było uznać za naiwne (patrząc chociażby, z jakich kręgów nowy prezydent się wywodził), o tyle można było przynajmniej próbować to uzasadniać. Że warto dać mu szansę, że jego oponentka w wyborach prezydenckich była jeszcze gorsza, że trzeba gdzieś szukać nadziei po brexitowym referendum i wygranej Donalda Trumpa. Obecnie jednak mamy końcówkę roku 2020, a nie środek 2017, a Emmanuel Macron zdążył już sobie pobyć u władzy, a niewątpliwie przez te ponad trzy lata nie próżnował. Od początku swoich rządów z rozmachem zabrał się za spłacanie długu swoim oligarchicznym protektorom, ograniczanie praw pracowniczych i niszczenie resztek systemu zabezpieczeń socjalnych we Francji.
Już w pierwszym roku prezydentury przeprowadził ,,reformę” kodeksu pracy, która wprowadziła ułatwienia w zwalnianiu pracowników i dalszym usieciowieniu rynku pracy, a także uczyniła sądy pracy praktycznie bezzębnymi. Następnie wziął się za cięcia płac i etatów w budżetówce (których skutki dotknęły prawie 100 tys. pracowników) oraz przeprowadził prywatyzację (oczywiście w gronie swoich biznesowych kolegów) kilku dużych i dochodowych przedsiębiorstw państwowych. Działania prezydenta nie ominęły także systemu podatkowego, gdzie przeprowadził zmiany służące najbogatszym. Kolejnym przedsięwzięciem tego bardzo aktywnego prezydenta była ,,reforma emerytalna”, jak eufemistycznie nazwał on złodziejską operację generalnego i znacznego obniżenia emerytur oraz pozbawienia szans na godną starość większości Francuzów. Na ukończenia tej ,,reformy” szczególnie naciskają wielkie prywatne holdingi finansowe – europejski koncern ubezpieczeniowy Axa i amerykański BlackRock, które w jej wyniku oczekują obłowienia się na publicznej kasie. Wobec czego nic nie znaczy sprzeciw ponad 70 proc. obywateli i parlamentu – gdy trzeba pełnić rolę lokaja wielkiego biznesu, Macronowi takie przeszkody niestraszne.
Oczywiście wszystkie opisane wyżej działania prezydenta spotykały się z ogólnospołecznym sprzeciwem i masowym protestami, jednak on, skoncentrowany na realizowaniu misji powierzonej mu przez oligarchicznych mocodawców, niewiele sobie z tego robił i tylko niestrudzenie raz po raz wysyłał coraz to większe zastępy policjantów, by w jeszcze brutalniejszy sposób katowały demonstrantów. Kulminacją tego były protesty Żółtych Kamizelek. Jednak cierpienia i krew współobywateli Macronowi nie wystarczały. Z całą mocą kontynuował on brutalną francuską interwencję wojskową w Mali i inne akcje zbrojne w Afryce, a także wspólne z USA i Wlk. Brytanią bombardował Syrię.
Równocześnie Macronowi niewątpliwie schlebiało uwielbienie, jakim od początku urzędowania (na skutek wiązanych z nim nadziei) darzyły go liberalne media. By nie dać im o sobie zapomnieć, regularnie co pół roku w jakiejś publicznej wypowiedzi wrzucał kilka chwytliwych sloganów o jakiejś reformie UE, silnej Europie czy walce o demokrację. I dotychczas to wystarczało, by utrzymywać się w czołówce idoli prasy głównego nurtu. Jednak za sprawą swoich ostatnich działań, takich jak reżimowa ustawa o „globalnym bezpieczeństwie”, kolejne bezprawne ograniczenia wolności obywatelskich i chęć zapewnienia bezkarności sadystycznym funkcjonariuszom, prezydent spotkał się z otwartą krytyką nawet bardzo przychylnych dotychczas mu liberalnych mediów. Artykuły ostro go atakujące ukazały się od Die Zeit, Washington Post, poprzez Politico, New York Times, Guardiana, aż po El Pais i Handelsblatt. Mając to wszystko na uwadze, nasuwa się pytanie, co właściwie skłoniło człowieka określającego się mianem lewicowca (jak czyni Ziemowit Szczerek) do szukania mesjasza i wodza akurat w Macronie, jakbyśmy ciągle byli najwyżej tydzień po jego wyborczym zwycięstwie, a nie po ponad trzech latach jego krwawej prezydentury. A był to… jeden wywiad (znowu te chwytliwe slogany!), którego urzędujący prezydent udzielił akademickiemu pismu „Le Grand Continent”.
Widać tu już dosyć wyraźnie wielką słabość samych fundamentów argumentacji autora, jednak wstrzymajmy się jeszcze na moment z dosadną oceną poczynionego wnioskowania o jakiejś postaci z jednej wypowiedzi, w oderwaniu od jej działań. Przyjrzyjmy się zresztą tej jednej wypowiedzi, skoro stał się on źródłem takiego rozmarzenia Ziemowita Szczerka. Tu zaczyna się druga z podróży w które zabiera nas autor – ta brawurowa, w kolejne galaktyki absurdu.
Już w pierwszym zdaniu autor dzieli się z nami swoją diagnozą problemu – ,,w świecie antypopulistów brakuje konkretnej narracji. Planu”. Jak wnioskuję z treści zdań kolejnych, pod pojęciem ,,antypopulistów” Szczerek rozumie ,,liberałów i lewicę”. Wydaje mi się, iż warto byłoby się tutaj dowiedzieć, jak w ogóle autor wyobraża sobie potencjalną ,,wspólną narrację” dwóch doktryn o rozbieżnych celach – mi osobiście ciężko wyobrazić sobie wspólny plan wilka i owcy – jednak takie drobiazgi go jak widać nie zajmują. W ramach wstępu Szczerek bierze się za krytykę polskiej lewicy, której zarzuca, iż jej ,,pięknoduchowanie oraz grubo teoretyczne najazdy na rzeczywistość w stylu ujaranych studentów filozofii sprawiają, że mało kto lewicę bierze poważnie”. Znaczenia tych enigmatycznych diagnoz autora również możemy się jedynie domyślać. Czy owe ,,grubo teoretyczne najazdy na rzeczywistość” to działania posłanek Lewicy pomagającym na pierwszej linii zatrzymanym przez policję na protestach, czy bardziej rozwiązania zaproponowane przez Lewicę w parlamencie: ustawa w sprawie podatku cyfrowego i ograniczenie prowizji korporacji zajmujących się dostawą jedzenia?
Oprócz tych przewin, zdaniem Szczerka, lewica popełnia także wielki grzech ignorancji. Nie słucha bowiem garstki ,,tych, którzy uskarżają się na jej dziecinny radykalizm i łopatologię, a także na surrealistyczny często apokaliptycyzym i utopijność. Rzecz w tym, że takie osoby (a piję między innymi do siebie) często traktują lewicę o wiele poważniej niż ona samą siebie”. O jaką lewicę Szczerkowi chodzi? Tę parlamentarną, tę z głównych lewicowych mediów, czy może tę z trockistowskich grup na Facebooku? To najwyraźniej kwestia drugorzędna w sytuacji, gdy tu atakuje nas łopatologia, tam apokaliptycyzym (i to nie jakiś zwykły, tylko surrealistyczny!), jeszcze dodatkowo wzmocnione utopijnością, a wszystko to jeszcze w wersji radykalnej. Jakby ktoś już dał się ponieść, to przypominam – to ciągle (przynajmniej w założeniu autora) opis nie efektów działania tabletki ecstasy, ale sytuacji polskiej lewicy (ostrzegałem, że będzie brawurowo). Pesymistyczny ów opis Szczerek kwituje generalną diagnozą, iż ,,w narracji lewicy jest wszystkiego zbyt dużo i w gruncie rzeczy poza kilkoma stereotypami niewiele można o tej narracji powiedzieć”.
Kiedy już w kreowanym obrazie sytuacji rozpacz sięga zenitu, a za rogiem zaczyna się czaić nieubłaganie widmo beznadziejności naszego położenia, Ziemowit Szczerek (zgodnie z marketingową regułą ,,stwórz potrzebę i zaoferuj jej zaspokojenie”) przybywa na ratunek ze swoim kandydatem na zbawiciela – Emmanuelem Macronem. To on ma, zdaniem autora, ,,odbudować Europę i nadać jej status mocarstwa” (czy to nie przypadkiem za podobne słowa pewien jegomość z blond tupecikiem spotykał się cały czas ze zmasowaną krytyką?). W tej Europie bowiem ,,toczy się walka między Oświeceniem a obskurantyzmem” (prezydent Macron widocznie lubuje się w historycznych nawiązaniach – rok temu mówił o ,,nowym Renesansie”). Aby ,,siły Oświecenia” wyszły z tego starcia zwycięsko, koniecznym jest, zdaniem Szczerka (i Macrona), ,,stworzenie takiej obywatelskiej platformy, która będzie ponad kulturowymi podziałami i będzie wspólna dla wszystkich. I to na niej będą opierać się te wszystkie zasady, które każdy – chrześcijanin, buddysta czy muzułmanin – będzie musiał szanować”. Po przeczytaniu tych słów zacząłem się poważnie zastanawiać, po co jeszcze Ziemowit Szczerek w ogóle męczy się z tą tak niewdzięczną (jak sam mówi), radykalną i utopijną lewicą, skoro jego propozycja to w zasadzie parafraza programu Szymona Hołowni i jego sekty czcicieli dialogu. Tam bez wątpienia przyjęli by go z otwartymi ramionami.
Wynoszona tu do rangi remedium na wszystkie problemy lewicy ideologia ,,wszyscy się kochajmy i szanujmy, to będzie cudownie”, popularnie zwana fajnizmem, każdej osobie choć trochę zorientowanej w sytuacji społecznej wyda się dziecinną naiwnością. Nie zamierzam wykładać tu podstaw marksizmu, powiem jedynie, że duża część interesów klas społecznych jest ze sobą sprzeczna, a wzajemny szacunek magicznie nie rozwiąże problemów m. in.: powiększających się nierówności społecznych, biedy i postępującej prekaryzacji. A to właśnie te idące wzdłuż szwów klasowych problemy, a nie jakiś wyimaginowany ,,obskurantyzm”, leżą u podstaw dzisiejszych konfliktów społecznych. Propozycja ,,wspólnej platformy” mającej zjednoczyć wyzyskiwaczy i wyzyskiwanych to zatem ,,rozwiązanie” tak samo absurdalne, jak owa ,,wspólna narracja” dla lewicy i liberałów.
W dalszej części Szczerek przechodzi do pomstowania na ,,populizm” i narzeka, iż obserwujemy dzisiaj ,,prymitywizację (…) w krajach tzw. demokracji nieliberalnej, gdzie rządząca elita ustawia prawo pod swój interes”. Może to naruszy pana Ziemowita strefę intelektualnego komfortu, ale zdecydowałem, że go uświadomię – w każdej republice burżuazyjnej elita ustawia prawo pod swój interes, czasami jedynie robiąc to w białych rękawiczkach. Tak jest chociażby i w USA i w Niemczech, nie inaczej było także i w Polsce jeszcze przed rządami PiS-u. A już najlepszym tego dowodem są rządy jego ulubieńca Macrona, który wiele razy, gdy chodziło o interesy wielkiego biznesu, w bardzo wątpliwy legalnie sposób przepychał projekty dekretami, z pominięciem parlamentu. Fakty jednak nie przeszkadzają Szczerkowi w kontynuacji peanów na cześć francuskiego prezydenta i obszernego go cytowania, gdy ten rozprawia nad potrzebą ,,korekty kapitalizmu” i ,,w miarę równego rozłożenia dobrobytu”. Te może i szlachetne hasła socjaldemokratyczne zakrawają jednak na kpinę, gdy padają z ust kogoś, kto przez cały okres urzędowania konsekwentnie robił wszystko, by kapitalizm w jego kraju był jeszcze bardziej dziki, a dobrobyt – jeszcze bardziej skumulowany w rękach garstki bogaczy.
Przechodząc do podsumowania swojego wywodu, Ziemowit Szczerek podkreśla, iż ,,potrzebuje czegoś, co nie brzmi jak nierealistyczna, lecz potencjalnie krwawa utopia rysowana przez kilku studentów filozofii cosplayujących rewolucję październikową, względnie jak fanaberia warszawskiej bańki imprezowo-rewolucyjnej. Czegoś, co nie jest skrajne, za to jest sprawdzone, ma sens, kształt, ręce i nogi.” Czyli słowem ,,żeby było tak jak było”, no, może z jakimiś łaskawymi ochłapami dla ludu od ,,ludzkiej twarzy” kapitalizmu. Myślenie to, o ile może intelektualnie komfortowe, to jednak wyjątkowo naiwne. Słusznie pisał ostatnio słoweński filozof Slavoj Žižek: ,,dzisiaj największą z utopii jest wiara w to, że uda się zachować status quo”. Kolejne radykalne zmiany społeczne towarzyszą ludzkości przez całą historię, dlaczego więc obecnie nie mielibyśmy być na nie gotowi? W końcu Szczerek sam przyznaje, iż ,,koniec historii” okazał się fikcją.
Kończąc swoje rozważania Szczerek dzieli się z czytelnikami swoim marzeniem: ,,bardzo, bardzo bym chciał, żeby Macron, jak już zaczął przebąkiwać, stworzył paneuropejską siłę polityczną. Albo żeby któraś z polskich partii politycznych wzięła sobie na sztandary to, co Macron mówi”. Jestem zmuszony niestety przestrzec rozentuzjazmowanego autora, że z macronowskich planów wielkiego ruchu raczej nic nie wyjdzie. Z obecnym prezydentem Francji jest bowiem tak, jak z owymi podlaskimi naukowcami z żartu, którzy pracują nad szczepionką na koronawirusa, ale wciąż wychodzi im bimber – Macron też od lat opowiada o tym, jak planuje reformę/ zjednoczenie/ renesans/ oświecenie Europy, a ciągle wychodzi mu tylko brutalne pałowanie protestujących i lokajstwo wobec wielkiego biznesu. Na pocieszenie co prawda ciężko będzie mi znaleźć dla Szczerka na krajowym podwórku partię, która ma na sztandarach to, co Macron mówi, ale za to bardzo łatwo mogę znaleźć dla niego partię, która ma na sztandarach to, co Macron robi, i to aż partię rządzącą – cech wspólnych reżim Macrona i rząd PiS-u mają bowiem pod dostatkiem.
Polemikę tę chciałbym zakończyć tymi samymi słowami, którymi Ziemowit Szczerek kończy swój artykuł: Vive la France! – tyle że w tym przypadku w ramach lewicowego hołdu złożonego niezłomnej francuskiej klasie robotniczej, a nie jej neoliberalnemu katu.