„Kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie skurwysynem”? No chyba że jesteś we Francji. Tutaj socjaliści robią wspaniałą robotę na rzecz skrajnej prawicy.
Na początku września wyszły w Paryżu dzienniki Gavina Bowda („Mémoires d’outre-France”), szkockiego naukowca, marksisty i frankofila, który jest też tłumaczem książek Michela Houellebecqa na angielski. W pewnym fragmencie Bowd, który zadaje sobie pytanie jak to się stało, że walkę z kapitalizmem zastąpiła walka z islamem, wspomina styczniowy wieczór 2013 r. w paryskim mieszkaniu pisarza, kiedy jedli i pili, by pogadać o przyszłości i polityce. Do stołu usługiwała im Inès, młoda studentka literatury na Sorbonie, krążąca między kuchnią a jadalnią w „maksymalnie minimalnej spódniczce”. Houellebecq, który ponuro kończył butelkę zielonego absyntu, „obsesyjnie” narzekał, że nie dostanie szybko Nobla, bo ostatnio dostało ją aż dwóch Francuzów, Le Clézio i Modiano. Kiedy jednak po pieczeni Inès w drzwiach pojawiły się dodatkowo zamówione owoce morza („w dużej ilości”), pisarz „wskoczył na swą drugą obsesję”, gromko zapowiadając, że udzieli wywiadu, w którym wezwie do „wojny domowej przeciw islamowi i do głosowania na Marine Le Pen”, przewodniczącą Frontu Narodowego (FN).
Wtedy nieoczekiwanie włączyła się Inès. Krzyczała z kuchni, że to się robi nudne, kiedy dawni intelektualiści lewicy, jak Renaud Camus (pisarz, działacz gejowski, dziś czołowy teoretyk tzw. „wielkiej zamiany”, która miałaby polegać na całkowitym zastąpieniu ludności francuskiej przez obcą, muzułmańską), czy Robert Ménard (dawny długoletni przewodniczący Reporterów bez Granic, dziś mer Béziers z ramienia FN), przechodzą na stronę skrajnej prawicy. – FN to żadna skrajna prawica! – oponował Houellebecq, ale Inès nie miała litości: Wszyscy twoi przyjaciele to wielkomiejska, burżuazyjna lewica, głosują na Mélenchona. Nigdy nie dostaniesz Nobla, gadając o wojnie domowej! To chyba przekonało pisarza, bo nie zrealizował swoich pijanych zamiarów. Bowd poznał go dawno temu jako komunistę, a dziś Houellebecq jest kimś w rodzaju prawicowego syjonisty. Minęło kilka lat od tamtego spotkania i okazuje się, że teraz, gdy wystartowała kampania do wyborów prezydenckich (za siedem miesięcy), „islam”, „wojna domowa” i Le Pen należą do jej głównych tematów. Mało tego, rzeczywiście to nie FN odgrywa rolę skrajnej prawicy…
Niemożliwe déjà vu
Kiedy już w zeszłym roku było wiadomo, że były prezydent Nicolas Sarkozy, w trzy lata po uroczystej obietnicy, że wycofuje się na zawsze z polityki, dał do zrozumienia, że będzie trzeci raz kandydował na prezydenta, pojawił się w mediach ludzki strach, że dojdzie do rozpaczliwej „powtórki z rozrywki”, wyborczego pojedynku Sarkozy-Hollande, jak w 2012 r. Tymczasem Hollande wtedy wygrał głównie dlatego, że Francuzi mieli Sarkozy’ego po uszy. Teraz mają potąd Hollande’a. 88 proc. nie chciałoby widzieć urzędującego szefa państwa na tym samym stanowisku drugi raz. Hollande nie zgłosił więc jeszcze swojej kandydatury, ale można śmiało przyjąć, że ją zgłosi, bo na początku września wysłał do Calais ministra policji, który hucznie obiecał, że do końca roku 10-tysięczna „Dżungla” nielegalnych migrantów pod miastem zniknie „za jednym zamachem”, zostanie w całości zlikwidowana. Hollande z miejsca przebił kandydatów tradycyjnej prawicy, którzy dawali sobie „trzy miesiące” na zrobienie tego samego, jeśli dorwą się do władzy. Sarkozy tymczasem zajął się tępieniem nieodpowiednich strojów plażowych kobiet wyznających islam. Taki był start tej kampanii.
Wygląda jednak na to, że żadnego déjà vu nie będzie. Wszystkie sondaże od dwóch lat wskazują, że w każdej konfiguracji Marine Le Pen znajdzie się w drugiej turze wyborów. Czyli pierwszy raz od 35 lat z góry wiadomo, że dotychczasowo rządzącym na zmianę „socjalistom” (Partia Socjalistyczna – PS – jest liberalno-socjaldemokratyczna) i tradycyjnej prawicy zostało tylko jedno miejsce. To o nie będą się bić wszyscy pozostali, a jest ich wielu. W samej partii Sarkozy’ego – Republikanie (LR) – jest 14 kandydatów do listopadowych prawyborów. Póki co, sondażowo największe szanse ma w LR Alain Juppé, były wielokrotny minister i premier, typowy centrysta liczący na głosy zawiedzionych Hollandem wyborców „lewicy”. Juppé ma opinię kandydata Amerykanów, jako polityk „przewidywalny” (prounijny, pronatowski, proamerykański), mógłby pokonać Le Pen w drugiej turze. Ale to Sarkozy chce wygrać prawybory. Wybrał strategię wyprzedzenia Le Pen z jej prawej strony, niemal nie zwracając uwagi na kogoś tak „nudnego” jak Juppé. Sarkozy walczy w tych wyborach o własną wolność, bo jeśli nie zdobędzie immunitetu, niejedna z siedmiu afer, w które jest osobiście zamieszany, może zakończyć się skazaniem. Tymczasem Juppé był skazany za grube finansowe przekręty, ale tylko raz i to 12 lat temu. Sarkozy walczy więc jak lew, z niespotykaną energią, która zaczyna pociągać radykałów .
Zamknąć wszystkich
„Mieszkańcy Nanterre (pod Paryżem) narzekają na smród moczu i ekskrementów bijący od nowego ośrodka dla imigrantów” – wrześniowy tytuł z angielskiego tabloidu został powtórzony w niektórych francuskich mediach, choć jeszcze nie tak dawno wydawało się to niemożliwe. Cóż, do ośrodka można wchodzić i wychodzić tylko o stale określonej porze, wielu koczuje godzinami pod ośrodkiem. A koszmarny tytuł na swój sposób określa szerzące się nastawienie do imigracji. Prawica lubi ją oczywiście wiązać bezpośrednio z terroryzmem, który tak boleśnie dotyka ostatnio Francję. Sarkozy rzuca więc pomysłami, które nawet wyrzuconemu z FN za prawicowy radykalizm ojcu Le Pen nie przyszły do głowy. Po szybko przebrzmiałej walce z burkini i chustkami Sarkozy głosi, że należy natychmiast prewencyjnie zamknąć wszystkich, którzy znajdują się w policyjnej kartotece „S” – tj. ok. 15 tys. osób, które są podejrzane o islamską radykalizację, ale żadnego przestępstwa, ni wykroczenia, nie popełniły. Przy okazji wyjaśnił, że może kandydować na prezydenta z prokuratorskimi zarzutami, gdyż we Francji obowiązuje domniemanie niewinności.
Na spotkaniu z wierchuszką MEDEFu, czyli najbardziej wpływowego politycznie związku wielkich pracodawców, Sarkozy obiecał, że za jego kadencji każdy młody człowiek, który w wieku 18 lat nie pracuje i nie uczy się, pójdzie do wojska. To ma zagwarantować porządek i napływ tanich pracowników. Hollande przepchnął bez pytania parlamentu ustawę o prawie pracy ułatwiającą zwolnienia, wymierzoną w solidarność pracowniczą, na co prawica nie odważyłaby się ze strachu przed manifestacjami, ale „socjalistom” się udało, w tłoku ciągle nadmuchiwanego zagrożenia terrorystycznego. Sarkozy i w tym ich chce teraz przelicytować, obiecuje jeszcze bardziej „liberalną” ustawę. Bez błogosławieństwa oligarchii nic się przecież nie da zrobić. Problem w tym, że w tym pojedynku wszystko jej właściwie jedno. Laurence Parisot, była szefowa MEDEFu, rodzaj niespełnionej Margaret Thatcher, bardzo dobrze w tym tygodniu mówiła o bilansie Hollande’a.
Sarkozy obiecuje więc ogólny, uspokajający zamordyzm, wokół słów kluczy „islam” i „wojna domowa”, które nieustannie wypowiada jego medialny pistolet, publicysta Éric Zemmour. Tenże głosi w kanałach telewizyjnych i w radiu, że Marine Le Pen to lewaczka, że kobiety nie nadają się do rządzenia, że armia powinna zaatakować muzułmańskie dzielnice, bo islam i Francja są nie do pogodzenia, gdyż chrześcijaństwo stanowi jej tożsamość – a tej trzeba bronić, wiadomo, choćby miało dojść do masowej deportacji wszystkich muzułmanów (sam jest praktykującym żydem, figurą lobby pro-izraelskiego, z rodziny imigrantów). Powtarza to szczególnie chętnie, od kiedy Le Pen uznała głośno, że religia muzułmańska może zgadzać się z Republiką.
W imię ludu
Jean-Luc Mélenchon, jedyny kandydat lewicy, były senator, który ma pewne szanse wejść do drugiej tury obok Marine Le Pen, musi chyba lubić Houellebecqa, bo jego hasło wyborcze brzmi „Insoumission!”, w przeciwieństwie do „Soumission”, ostatniego, głośnego tytułu pisarza. Oczywiście „nieuległa Francja” Mélenchona nie jest prostym odwróceniem, bo nie odnosi się do imigracji, ani muzułmanów, tylko do rządów oligarchii i świata finansów, które odnajduje u „socjalistów” i na prawicy. Jego anty-liberalizm, niemal anty-unijne nastawienie (obiecuje odejście od niektórych traktatów) i podkreślane poczucie suwerenności kraju, obrona zdobyczy socjalnych są właściwie zbieżne z programem FN, który tak samo obiecuje obalenie anty-pracowniczej ustawy o prawie pracy. Władze Frontu zaproponowały nawet mu pomoc w zebraniu 500 podpisów merów, co umożliwiłoby liderowi Partii Lewicy szybkie zapewnienie udziału w wyborach (wymóg konstytucyjny). Mélenchon oczywiście odrzucił tę propozycję. Pytany o imigrację, regularnie krytykuje politykę wojen ze światem muzułmańskim, ale i w kwestii imigracyjnej dość blisko mu do FN, jakby, podobnie jak Houellebecq w młodości, pamiętał słowa byłego pierwszego sekretarza Francuskiej Partii Komunistycznej Georgesa Marchais, że masowa imigracja to tylko dumping socjalny pożądany przez oligarchię.
Pierwsze oficjalne przemówienie wyborcze Marine Le Pen wygłosiła na tle wielkiego napisu „W imię ludu”. Obiecywała suwerenność, wyłączenie Francji z Schengen dla powstrzymania nielegalnej imigracji, wyjście ze strefy euro, referendum na rzecz wystąpienia z Unii, pełny laicyzm państwa, równe prawa kobiet (z prawem do aborcji) i gejów (jej zastępca, najczęściej reprezentujący FN w mediach Florian Philippot, jest zdeklarowanym gejem), zachowanie systemu socjalnego…
95 proc. francuskich mediów należy do dziesiątki miliarderów z Francji i Izraela, ich wybór w ostatniej fazie kampanii będzie bardzo ważny. Jokerem tych wyborów ma być liberał Emmanuel Macron, do niedawna jeden z 14 milionerów w „socjalistycznym” rządzie, były dyrektor w Banku Rothschild i gospodarczy doradca Hollande’a, który bardzo podoba się prawicowym wyborcom. Uchodzi za rezerwowego kandydata oligarchii, zaliczył już sporo okładek w kolorowej prasie. Ale wszystko to dopiero początek, niespodzianki nie są niewykluczone. A Houellebecq nie musiał udzielać żadnego wywiadu, bo wszyscy pamiętają jego słowa wypowiedziane na trzeźwo:„Islam jest najdurniejszą religią, na szczęście podminowaną przez kapitalizm. Oby kapitalizm triumfował”. Bowd wspomina, że wtedy „złapał się za głowę”.