Suweren mieszka dziś na Żoliborzu. Ale to też nieprawda.
Groteskową wymowę ma zawrotna kariera terminu „suweren”.
Promotorem w tej kampanii promocyjnej, nieomal właścicielem patentu, jest niewątpliwie Prezes z Żoliborza, zaczytany w pismach Carla Schmitta, a przywołujący suwerena zawsze wtedy, gdy wielotysięczne demonstracje protestu chce przeciwstawić – jako pisk myszy, względnie jazgot i bełkot oderwanych od koryta – właśnie woli „suwerena”. A za nim powtarzają to jak refren, jak mantrę posłowie i ministrowie rządu PiS oraz Pan Prezydent – ucieleśnienie „suwerenności”.
Lecz i opozycja, i media – po jednej i po drugiej stronie – zakochały się w tym górnolotnym określeniu i używają go bez umiaru, za to z rozmachem – jak cepu – w każdej konfrontacji, polemice, oskarżeniu.
Jak zwykle w przypadku takiej kariery słowa-wytrychu ma miejsce inflacja słowa, które staje się tak pojemne, że nic już nie znaczy. Gdy słowo „suweren” wędruje pod strzechy, znaczy to np., że w domu pantoflarza to żona jest suwerenem. A w każdym razie obiegowe znaczenie tego słowa (w tym powszechnym, a bezmyślnym użytku) i rozmija się z pierwotnym, właściwym, i nawet mu zaprzecza.
*
Ale moda na językowy żeton „suweren” nie dziwi, jeśli weźmie się pod uwagę, że to słowo brzmi wzniośle i uczenie – w odróżnieniu od klasycznych, a zużytych i nieco podejrzanych terminów „lud” czy „naród” (nie mówiąc już o takich dziś wyklętych, jak „lud pracujący miast i wsi”). Ten, kto podpiera się „suwerenem”, może stroić dostojne miny, dodawać sobie (w swoim mniemaniu) powagi i wiarygodności, sprawiać wrażenie, że jego myśl jest równie wyrafinowana jak ta terminologia brzmiąca tak akademicko. Im mniej książek przeczytał poseł czy minister, tym chętniej odmienia „suwerena” przez wszystkie przypadki.
Hasła „suweren”, „wola suwerena” to znakomita politykierska mistyfikacja, tak wygodna dla rządzących autorytarnie. Po pierwsze, sugeruje ono, że ten, kto wznosi taki okrzyk, i sam czuje się, i naprawdę jest sługą narodu, ludu, społeczeństwa, wyrazicielem opinii i woli powszechnej, a w każdym razie poglądów i dążeń większości. Choć rzecz ma się odwrotnie – bo samowolę polityków, ich arogancję wobec oponentów i zwykłe widzimisię przedstawia się jako rezultat „mandatu społecznego”; pychę jako pokorę, pokorną służbę. Po drugie, to znakomity knebel, narzędzie szantażu ideologicznego i zagłuszania sprzeciwów. Zamierzamy i czynimy to, czego życzy sobie Suweren, a jeśli nawet nasze pomysły i decyzje wyciągnięte jak królik z kapelusza zaskakują społeczeństwo, nawet własnych zwolenników, to niech ci zaskoczeni się nie dziwią i nie przeszkadzają, bo Suweren przyzwala, a nawet popiera. A może wręcz odgadliśmy – jak polityczny Freud – najbardziej skryte, utajone w podświadomości pragnienia, tęsknoty i życzenia Suwerena.
*
Ulubiony schemat w tej patetycznej argumentacji „legitymizującej” nawet bezprawie – to powoływanie się na zwycięstwo wyborcze, większość uzyskaną w wyborach i oczywiście na większość parlamentarną. Z dyskretnym przemilczeniem, że większość głosujących (a nawet suma wszystkich głosujących) to niekoniecznie większość społeczeństwa – i tym bardziej nie społeczeństwo (do którego, gdyby tak rozumować, nie należeliby oponenci ani indyferentni). A więc, że nawet największa większość wyborcza i tak pozostaje… mniejszą częścią społeczeństwa. Z przemilczeniem także innych niuansów. Po pierwsze, że ci, którzy głosują na dana partię po prostu, a nawet na jej konkretne hasła i obietnice, nie głosują przecież na to, czego jeszcze nie wiedzą, nie rozumieją, nie spodziewają się, a czemu później mogą być nawet przeciwni. Po drugie, że większość parlamentarna – zwłaszcza ta przytłaczająca – niezupełnie jest reprezentatywnym odbiciem podziałów politycznych w społeczeństwie, rozkładu sympatii, preferencji i identyfikacji politycznych, gdyż ordynacja większościowa (lub jej mutacje), a nie proporcjonalna zapewnia za minimalną nawet przewagę maksymalną nawet nadwyżkę w podziale mandatów.
*
Pikantnym dowcipem w tej propagandowej strategii PiS i przyległości jest fakt, iż natchnieniem dla kultu „suwerena” (a ma to być określeniem zbiorowości, wspólnoty) są koncepcje Carla Schmitta – jako żywo nie populistyczne, lecz oligarchiczne i wręcz absolutystyczne. Suwerenem nazywał Schmitt bynajmniej nie społeczeństwo, naród czy lud, lecz dyktatora gotowego wziąć na siebie arbitralne rozstrzygnięcia i zdyscyplinować wszystko, co się rusza. Na realia dwudziestowieczne przenosił model suwerenności związany z monarchią absolutną, nie zaś mieszczański liberalny lub republikański spod znaku „we, the people”.
Suweren-władca a suweren-lud to zupełnie inne jakości. Ten pierwszy to produkt i wykwit epoki feudalnej, z relacją suweren – wasal (np. cesarz – i składający mu hołd lenny królowie i książęta), ze statusem władcy jako właściciela państwa, któremu poddani winni są posłuszeństwo, a może on nie być z nich zadowolony i zasłużenie ich karać za sprzeciwianie się swej woli. Suweren-lud to relacja odwrócona: ten, kto rządzi, rządzi pod warunkiem, że czyni to w imieniu, za zgodą i zgodnie z interesami tych, którzy mogą go wybrać lub nie wybrać i odwołać.
Domyślać się można, że Prezes Jarosław nieźle się bawi wcielając się praktycznie i osobiście w Schmittowski wzorzec suwerena, a jeszcze lepiej zapewne się bawi, gdy celebrując swoją rolę suwerena w Schmittowskim rozumieniu kokietuje na wiecach abstrakcyjnego „suwerena”. Co prawda, ta abstrakcja wtedy się konkretyzuje, bo za Presem rzeczywiście staje murem wciąż liczny Lud Boży i Smoleński.
Jednak ta niezgodność między jedynowładczym a demokratycznym (lub raczej: demagogicznym) pojęciem suwerenności w retoryce i w mentalności polityków PiS nie jest żadnym rozdwojeniem jaźni ani nawet prostą manipulacją. W populizmie to dość typowe połączenie ognia z wodą: samowładny przywódca – jedynowładca nawet szczerze uznający siebie za personifikację woli zbiorowej i raz po raz zwracający się do „ludu”, „narodu”, do prawdziwych Polaków czy katolików ponad głowami oponentów. To stwierdzona prawidłowość, że właśnie dyktatorzy i quasi-dyktatorzy najchętniej „rozmawiają z ludem” i uwielbiają referenda (oczywiście pod warunkiem, że są ich inicjatywą, a ich wynik jest znany z góry) – w odróżnieniu od tych krętaczy liberałów i demokratów, którzy wolą demokrację przedstawicielską i procedury państwa prawnego.
„Suweren” w rozumieniu propagandy PiS z przyległościami to taki podmiot (zresztą, abstrakcyjny i określany blankietowo, jak wygodnie w danej chwili), który nie tyle – jak by pomyślał ktoś zainfekowany ideologią liberalną – sprawuje swoistą „władzę nad władzą”, ile otrzymuje w prezencie od rządzących władzę nad jej oponentami. Taki „suweren” może ich wygwizdać, opluć, obić po pysku, broniąc na kredyt, a priori wszystkiego, co czynią rządzący i co jeszcze im przyjdzie do głowy.
Natrętne hołdy dla Suwerena to iście kabaretowy schemat autorytarnej propagandy rządowej. Ale niewiele mniej śmieszne jest, gdy opozycja broniąca demokracji liberalnej i jej kolejnych instytucji gwarantujących równowagę sił, kontrolę społeczną i prawną też powołuje się na Suwerena – jak gdyby wyznawała zasadę „wybij klin klinem”, a nawet straszy Suwerenem, który kiedyś się obudzi i rozliczy.
*
Burleska pod hasłem „suweren” rozwija się w tasiemcowy serial w stylu brazylijskim również dlatego, że opiera się na nośnym skrócie myślowym – na sugestywnej personifikacji. Nawet jeśli mowa jest o zbiorowości (lud, naród, społeczeństwo), to mówi się o niej w liczbie pojedynczej tak, jak gdyby to była osoba. „Suweren” wybrał, popiera, potępia, żąda, ostrzega itd. Choć i wynik wyborów, i wyniki (zmienne zresztą) kolejnych sondaży są bilansem, raportem ze statystycznego rozkładu poglądów, nastrojów, oczekiwań, wyobrażeń, złudzeń, to o nich też mówi się „społeczeństwo oczekuje”, „opinia publiczna potępia”, „młodzież ufa (temu czy tamtemu)” itp. A w liczbie mnogiej najwyżej wynikowo: „Polacy wybrali” (np. Dobrą Zmianę). Taki sposób relacjonowania wyborów pozwala zatrzeć fakt, iż istniał i dokonany został jakiś wybór – co więcej, że po wyborach on nadal istnieje. I podobnie jest z powoływaniem się na sondaże, gdzie tylko w pewnym stopniu przebija się świadomość, że jedni myślą tak, drudzy siak, a jeszcze inni w ogóle nie myślą, przepraszam, nie mają zdania.
Swoją drogą, „sondażokracja” – z namaszczeniem wspierana przez ośrodki demoskopijne, gdyż z tego one żyją – to jeden z filarów funkcjonowania tego wirtualnego bytu w postaci zbiorowego „suwerena”. Najbardziej nawet poprawne metodologicznie sondaże opinii (gdzie próba jest reprezentatywna, pytania w kwestionariuszu nie sugerują wprost odpowiedzi, kategoryzacja możliwych odpowiedzi jest wyczerpująca itd.) nie zapobiegną sytuacjom, gdy na pytania o oceny programów, decyzji, wiarygodności polityków i całych partii, o skalę zaufania lub nieufności odpowiadają również respondenci rozkojarzeni, będący dyletantami albo wręcz ignorantami. Politycy są oceniani (a podobnie ich zamysły lub dokonania) także przez takich ankietowanych, którzy po raz pierwszy w ankiecie o nich usłyszeli lub niewiele na ten temat wiedzą ani też nad tym się nie zastanawiali. Tak, sondaż może być reprezentatywny – w sensie statystycznym – ale niejednokrotnie wypowiada się w nim „przypadkowe społeczeństwo”. Przypadkowe w tym sensie, że wielu, bardzo wielu obywateli nie wyróżnia się ani ciągłością zainteresowań, ani konsekwencją przemyśleń w kwestiach politycznych, zwłaszcza ustrojowych, ani pamięcią o własnych wcześniejszych opiniach czy wyborach. Toteż zakrawa na dowcip, gdy ktoś powołuje się na takiego sondażowego „suwerena”, w jakimś stopniu uosabiającego przecież obywatelską nieobecność, nieprzytomność i amnezję czy też demencję. Choć oczywiście taki punkt podparcia jest bardzo wygodny, a stałe przywoływanie sondaży znakomicie zastępuje i pozoruje kontrolę społeczną nad politykami.
*
Słowo „suweren” tak czy inaczej zakłada, że dany podmiot we własnych sprawach kieruje się własnym interesem, że jeśli nie jest całkowicie i dosłownie niezależny od kogokolwiek (bo to raczej fikcja, złudzenie), to w każdym razie jego plany, decyzje i posunięcia w większym stopniu zależą od jego własnej woli, determinacji, konsekwencji niż od nacisku otoczenia, innych podmiotów. Tak pojmowana suwerenność ma być synonimem podmiotowości, a zaprzeczeniem uprzedmiotowienia, tym bardziej zniewolenia. Lecz i zaprzeczeniem krępujących zależności. Jak do tego się ma związek między Jarosławem Kaczyńskim a Tadeuszem Rydzykiem? Kto tu jest, lub kto tu bardziej jest suwerenem?
Do suwerenności, a więc i podmiotowości, zdolny może być tylko ten, kto sam wie, kim jest, czego chce, jakie ma własne (odrębne) interesy, w kim może znaleźć sojusznika, a w kim przeszkodę, przeciwnika. Społeczeństwo – nawet najbardziej zegalitaryzowane i zdemokratyzowane – składa się z wielu grup społecznych o rozbieżnych, niekiedy zasadniczo przeciwstawnych interesach. Wola zbiorowa nie jest sumą dążeń partykularnych (zwłaszcza tych przeciwstawnych, których bilans byłby „na zero”); podobnie – interes powszechny (dobro wspólne) nie jest sumą zróżnicowanych interesów partykularnych, lecz jedynie wyrazem warunków integracji (mimo konfliktów), równowagi społecznej, współżycia tych, którzy się spierają i rywalizują o rozmaite dobra.
Lepiej więc mieć świadomość, że schemat „we, the people”, konstytucjonalistyczny model ludu czy narodu jako suwerena jest specyficzną fikcją prawną, podobnie jak model „racjonalnego (ha, ha) prawodawcy”. Choć – wbrew tej pojęciowej fikcji – realistyczne są próby takiego uregulowania relacji między rządzącymi a rządzonymi, by „suwerenem” nie okazali się rządzący, zwłaszcza z zamiarem nieoddawania władzy
Oczywiście są takie sprawy i takie sytuacje, kiedy zróżnicowana zbiorowość występuje” jak jeden mąż”. Ale to sytuacje nadzwyczajne – zwłaszcza stany zagrożenia, powszechnej mobilizacji w celach obrony lub odbudowy itp. Niestety, pozostaje aktualne marksistowskie podejście (w wydaniu niestalinowskim), że wprawdzie państwo jest wspólne, ale przynajmniej w pewnych kwestiach i interesach jest bardziej wasze niż nasze. Suwerena trzeba zatem szukać nie w mitycznej jednolitej jednorodnej wspólnocie, i nie we wspólnocie opartej na wykluczeniu części uczestników (np.: „naród polski to zrzeszenie tylko prawdziwych Polaków”), lecz w tych grupach społecznych i ich instytucjach, które zdolne są narzucić trwała własną hegemonię, wyegzekwować priorytet i nienaruszalność własnych interesów, stłumić lub zmarginalizować podmioty pozostałe.
Obrazowo rzecz ujmując: „suwerenem” w Polsce nie są np. „Polacy-katolicy” (jako zbiór lub wspólnota wiernych), ale raczej Kościół Katolicki; a i ten – choć tak wpływowy i w kościelnych regułach podporządkowania nadrzędny – nierzadko działa tak, jak gdyby suwerenem był nie episkopat, ale ojciec Tadeusz ze swą Rodziną Radia Maryja.
*
Kiedy ktoś mi proponuje łatwy i szybki zarobek, to patrzę, czy jeszcze mam zegarek. Ilekroć mówią o „suwerenie”, tyle razy ten suweren powinien się zbudzić.