– To iskierka nadziei dla świata – mówiła szefowa dyplomacji Unii Europejskiej, Federica Mogherini. – Na świecie jest więcej nadziei – wtórował jej Barack Obama. Podpisane w lipcu porozumienie nuklearne między sześcioma światowymi mocarstwami a Iranem wydawało się wydarzeniem doniosłym. Pięć miesięcy później widać jednak, że jego podstawy od początku były iluzoryczne.
15 grudnia Stany Zjednoczone oskarżyły Iran o łamanie porozumienia. Teheran po raz drugi (pierwszy raz miał ponoć miejsce w październiku) od jego podpisania miał przeprowadzić nielegalne testy rakiety Ghadr-100, zdolnej do przenoszenia głowicy jądrowej – czego zabroniła mu w 2010 r. rezolucja ONZ. Według Amerykanów doszło do tego 21 listopada w pobliżu portowego miasta Czabahar w pobliżu granicy irańsko-pakistańskiej.
Można śmiało założyć, że mimo wszystkich różnic interesów, z których strony musiały sobie zdawać sprawę, akt podpisania porozumienia przyniósł wszystkim zainteresowanym autentyczną ulgę. Dla administracji Baracka Obamy był to wymarzony, pilnie potrzebny sukces medialny, próba przekonania, że w polityce międzynarodowej, zwłaszcza na Bliskim Wschodzie, udało się jednak cokolwiek osiągnąć. Politycy europejscy mogli chociaż przez chwilę pomarzyć o dawnym znaczeniu w regionie. Iran podszedł do sprawy na zasadzie: „nie zaszkodzi, a może pomóc”. Już zademonstrowanie wszystkim państwom regionu, że jest się lokalną potęgą, z którą liczą się najmocniejsi, znaczyło bardzo dużo. Nawet w sytuacji, gdy porozumienie nie przewidywało natychmiastowego zdjęcia sankcji gospodarczych, a jedynie zapowiadało to w nieodległej przyszłości, i to stopniowo, gdy ONZ po inspekcji instalacji wojskowych potwierdzi, że Iran naprawdę pozbywa się wysokowzbogaconego uranu i kontynuuje program nuklearny wyłącznie w celach pokojowych.
Trudniej stwierdzić, na co liczyli Amerykanie. Najwyraźniej na to, że perspektywa krociowych zysków ze sprzedaży ropy przesłoni irańskiemu rządowi pozostałe aspekty geopolityki. Nie da się ukryć, że embargo naftowe wyrządzało w poprzednich latach Iranowi niepowetowane szkody. Według raportu Międzynarodowej Agencji Energetycznej, w wyniku sankcji Teheran tracił rocznie ok. 40 mld dolarów. Zanim wprowadzono embargo, Iran wydobywał ponad 4 mln baryłek ropy dziennie, zaś za granicę sprzedawał ponad połowę – 2,5 mln. Pod względem wielkości eksportu wyprzedzała go tylko Arabia Saudyjska. Kusząco brzmiało również wycofanie restrykcji dotyczących pożyczek międzynarodowych, zakazu inwestycji i współpracy z irańskim sektorem energetycznym, zwrot 100 mld dolarów zamrożonych w zagranicznych bankach.
Aby osiągnąć te korzyści, Irańczycy musieli jednak zrobić o wiele więcej, niż tylko uzyskać pozytywną opinię atomowych ekspertów ONZ. Stany Zjednoczone naprawdę zrewidowałyby swoje stosunki z Teheranem, gdyby rząd ajatollahów przestał przyjaźnić się z Rosją i zrezygnował z udzielania wszechstronnej pomocy Baszszarowi al-Asadowi. Oczywiście miały być to gesty jednostronne. Barack Obama nie miał przecież nigdy zamiaru oczekiwać od swoich bliskowschodnich sojuszników – z Turcją i Arabią Saudyjską na czele – by zaprzestali wspierania Państwa Islamskiego i innych organizacji fundamentalistycznych, czy to poprzez bezpośrednie dostawy uzbrojenia i sprzętu, czy to (w przypadku Turcji) poprzez zakupy taniej ropy naftowej z zagarniętych pól w Iraku i Syrii. Tego, by USA nakazały przyjaciołom zrezygnować z rujnowania Jemenu, czy mordowania Kurdów, wymagać nie warto. Takie „szczegóły” zawsze uchodziły uwadze amerykańskich obrońców demokracji.
Dla Iranu spełnienie życzeń Waszyngtonu w imię wizji zysków z ropy (mglistej, bo mechanizm zdejmowania sankcji miał być skomplikowany i rozłożony na lata) byłoby polityką samobójczą. Szyickie państwo w żadnym wypadku nie może pozwolić sobie na to, by dosłownie za miedzą mieć centrum dowodzenia sunnickiego fundamentalizmu. To podstawowa kwestia jego bezpieczeństwa. Wprawdzie dzisiaj Państwo Islamskie szturmuje resztki państwa irackiego i syryjskiego, stara się przejąć Libię, sterroryzować Tunezję i systematycznie straszy Europę, nie jest jednak wykluczone, czy za jakiś czas nie zechce zaatakować w Teheranie. W umysłach fanatyków z ISIS szyita to wróg jeszcze gorszy, niż innowierca, bo to muzułmanin fałszywy. Los tych szyitów irackich, czy syryjskich alawitów (formalnie jeden z odłamów szyizmu), którzy nie zdążyli uciec przed dżihadystami, dostarcza aż nadto pouczających dowodów. Iran, ściśle koordynujac swoje działania z Moskwą, broni zatem Baszszara al-Asada do upadłego – zarówno na polu dyplomatycznym, jak i na polu walki.
Irańscy doradcy zajęli się formowaniem i szkoleniem paramilitarnych Syryjskich Sił Narodowych, które mają wesprzeć regularne wojsko. Koordynują również z aktywnością wojska syryjskiego działania utworzonych specjalnie na tę okazję szyickich milicji oraz Hezbollahu. Według amerykańskich źródeł wywiadowczych największą obecnie operacją wojsk syryjskich pod Aleppo, dowodzi właśnie generał irański – Ghasem Solejmani, dowódca elitarnej brygady al-Kuds wchodzącej w skład irańskiego Korpusu Strażników Rewolucji.
Głównie za sprawą wspólnego rosyjskiego i irańskiego zaangażowania, upadły, przynajmniej na razie, amerykańskie plany wobec Syrii. Co będzie dalej z Państwem Islamskim, trudno jednoznacznie wyrokować, wiadomo jednak, że Amerykanie nie będą już kurczowo upierać się, by nowa, powojenna Syria była rządzona przez „demokratów”. Wydana 19 grudnia w sprawie Syrii rezolucja ONZ nie wspomina o odejściu Baszszara al-Asada. Sekretarz stanu USA, John Kerry, stwierdził, że chociaż jego kraj nadal uważa, że al-Asad „stracił zdolność do jednoczenia Syryjczyków”, to jednak dalsze obstawanie przy jego dymisji oznaczałoby sabotowanie wysiłków na rzecz zakończenia wojny domowej.
Porozumienie nuklearne nie skłoniło Teheranu do zrewidowania swojej polityki tak, by bez walki oddać Bliski Wschód konkurencyjnym potęgom. W Waszyngtonie nie mówią już zatem o nadziei, nowym otwarciu, czy włączaniu nowych, ważnych aktorów do rozwiązania problemów regionu. Zabierają się do ich rozwiązywania tak, jak do tej pory. Ambasador Stanów Zjednoczonych przy ONZ, Samantha Power, wyraziła głębokie zaniepokojenie tym, że Iran testuje rakiety i zapewniła, że jej kraj bardzo poważnie bada okoliczności sprawy, by adekwatnie zareagować. 18 grudnia Barack Obama przybrał poważną minę i w typowym dla siebie stylu zapowiedział, że USA poruszy sprawę w ONZ-owskim komitecie zajmującym się sankcjami; z tym, że nadal wierzy, iż porozumienie nuklearne nie zostanie całkiem przekreślone. Bo przecież trudno od niego wymagać, by oburzał się, gdy jego sojusznik z Arabii Saudyjskiej tego samego dnia złamał z trudem wynegocjowane zawieszenie broni w dramatycznej wojnie domowej w Jemenie. Niektórym krajom wolno działać w zgodzie z tym, co uważają za swój interes, a innym nie. Niby nic nowego, a jednak coraz więcej w tym hipokryzji.
[crp]