Ustawa likwidująca gimnazja i przywracająca ośmioletnią podstawówkę jest już obowiązującym prawem. Prezydent Duda złożył pod nią podpis w ostatnim możliwym terminie. Dla dzieciaków i nauczycieli zacznie się kilka lat totalnej paranoi programowej i logistycznej. Chyba że…
Nieważne dla Dudy było, że zdaniem Stowarzyszenia Dyrektorów Szkół Średnich ustawa Zalewskiej doprowadzi za dwa i pół roku do zamieszania i tłoku, a połowa uczniów będzie mieć nikłe szanse, by dostać się do szkoły średniej. Nic to, że błędy w reformie wytykał Ruch Społeczny „Obywatele dla edukacji”. Nieistotne, że protestowała Federacja Rozwoju Demokracji Lokalnej i buntowały się organizacje samorządowe, a swój sprzeciw wyrażały tuzy dydaktyki i specjaliści od lat zajmujący się badaniami edukacyjnymi. Bez znaczenia było, że nawet Ministerstwo Finansów wytykało ustawie brak kalkulacji kosztów za nowe egzaminy, podręczniki, przekształcania szkół, przesuwania i zwalniania nauczycieli. Niepotrzebnie zawracała głowę Prokuratoria Generalna zwracając uwagę, że nowe przepisy będą się nakładać na stare. I całkiem bez sensu Rządowe Centrum Legislacji podnosiło, że nie doprecyzowano wielu zapisów i uregulowań. Andrzej Duda podpisał. I najprawdopodobniej nawet nie chciało mu się czytać całej tej krytyki. Po co? Przecież Prezes poparł Zalewską. I to był jedyny argument, który Duda, podpisując ustawę, znał.
Przez kraj nie przetoczyła się fala protestów i strajków na taką skalę, jak zrobiły to wkurzone kobiety. Więc niby dlaczego prezydent miałby szkodliwej ustawy nie podpisać? Miałby posłuchać prezesa Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomira Broniarza, liczącego, że prezydent pochyli się nad rzeczową argumentacją świata nauki? W imię czego miałby się pochylać? W imię rozsądku, logiki i pragmatyzmu?
Otóż nie! Październikowy zwycięski „Czarny Protest” pokazał, że jedyne, przed czym chyli czoła szef Andrzeja Dudy, to nieustępliwy opór setek tysięcy zdeterminowanych ludzi.
Broniarz taką armią dysponował. Tyle, że zamiast prowadzić wojnę poprzestał na odfajkowaniu jednego przemarszu w połowie listopada. Potem nie robił nic. Miał za sobą nauczycieli, rodziców i uczniów. Zmobilizowanych, gotowych do strajków teraz, już, natychmiast. I zamiast skorzystać z tej siły, liczył na cud, czyli prezydenckie pochylenie się. Zrobił za mało, za słabo, za cicho. Usypał jeden kopiec z kredy zamiast trzystu.
Teraz szef ZNP kryguje się, opowiadając głodne kawałki o tym, że „ZNP konsekwentnie będzie realizować kolejne kroki wynikające z przyjętej uchwały dotyczącej sporu zbiorowego, zmierzających do strajku oraz prowadzących do przeprowadzenia ogólnokrajowego referendum w sprawie reformy edukacji”. To bzdura. Teraz jest już pozamiatane, nikt wskazówek zegara nie cofnie i nie wymaże podpisów gumką. Żadne referendum tu nie pomoże.
Wygląda na to, że sprawę przeciwstawienia się reformie Zalewskiej musi wziąć w swoje ręce społeczeństwo. Tak jak wzięło przy debatowaniu nad całkowitym zakazem aborcji. „Czarny Protest” nie był akcją wymyśloną i zorganizowaną przez partie polityczne, stowarzyszenia, czy związki. Był spontanicznym skrzyknięciem się obywateli, którym władza chciała odebrać ich prawa.
Na szczęście wpadli na to „Rodzice przeciwko reformie edukacji”. To wkurzeni ludzie, których nikt nie pytał o zdanie. Których dzieci będą poddane skazanemu na porażkę pisowskiemu eksperymentowi edukacyjnemu. Planują rodzicielskie akcje nieposyłania dzieci do szkół. Wczoraj w domach zostali uczniowie z Zielonej Góry, to samo rodzice planują w Warszawie i reszcie kraju. Nauczeni doświadczeniem ze strajku kobiet wiedzą już, że aby coś się zmieniło, ludzie sami powinni brać sprawy w swoje ręce, skoro instytucjom brak siły przebicia.