“Ksenofobiczna, antyeuropejska prawica”, “rasistowski, nacjonalistyczny, antyunijny, prawicowy” – tego rodzaju automatyczne ciągi skojarzeń, łańcuchy odruchowo łączonych znaczeń, zbitki pojęć zadrukowały wyobraźnię większości współczesnej polskiej lewicy. Do tego stopnia, że ich naturalnym i jedynym możliwym przeciwstawieniem są zbitki w prosty sposób odwrotne, ale równie automatyczne, podług których lewicowość idzie „w naturalny sposób” w parze z postawą „proeuropejską” czyli „prounijną”. Unia Europejska w tym wyobrażonym krajobrazie jest synonimem Europy jako kontynentu, jako jednostki „cywilizacyjnej” czy „kulturowej”, jest też w jakiś sposób, z założenia i z natury, antytezą rasizmu i ksenofobii, być może nawet nic nie robi, tylko walczy z ich demonami.
Ten automatyczny, prosty podział nie jest nawet przedmiotem debaty, jest dzisiaj reprodukowany odruchowo i bezrefleksyjnie, bardziej niż w argumentach przejawia się w przewracaniu oczami, zbywaniu kogoś machnięciem ręką, głupim uśmiechem. Nawet najstaranniej wykładana krytyka Unii Europejskiej w jej realnej, a nie wydumanej, wyśnionej postaci sprowadza na jej autora nieuchronne oskarżenia, że jest koniem trojańskim Polexitu na lewicy. Wielu i tak automatycznie i natychmiast zbędzie ją jako powielanie słów wypowiadanych przez katolicko-narodową prawicę. Padnie też argument ostateczny: „ to granie do jednej bramki z Putinem”.
Czy zawsze tak było?
Albo nie, albo może ja coś źle pamiętam. Kiedy Polska wstępowała do Unii Europejskiej, a także w początkach naszego członkostwa, większość polskiej lewicy była za , ale stosunek do tej instytucji nie miał charakteru religijnej czci. Unia miała wady, istniały w niej tendencje niepokojące, zdarzało się, że twierdzono, że po prostu powstała jako wehikuł neoliberałów. Pamiętam, że czytywałem wtedy w lewicowych mediach o referendach we Francji i Holandii, przegranych przez neoliberałów próbujących upchnąć ludowi swoje unijne traktaty. Pamiętam, jak w młodym lewicowym gronie reagowano na frazę „traktat lizboński” – to były „brzydkie słowa”.
Może coś źle pamiętam, bo późno się poważnie i krytycznie zainteresowałem polityką (miałem 24 lata w momencie referendum o polskim członkostwie w Unii; polski system edukacji na wszystkich poziomach robił w tamtych czasach wszystko, by nasze pokolenie trzymało się od polityki jak najdalej, lub zadowalało się garścią farmazonów). Ale pamiętam to jakoś tak, że do Unii chcieliśmy wstąpić, bo widzieliśmy w niej lepsze rozwiązanie niż niewstąpienie, w warunkach, kiedy reguły gry na kontynencie, w naszym geograficznym sąsiedztwie, i tak były kształtowane przez tę organizację – przynajmniej mielibyśmy udział w tym kształtowaniu. W warunkach, kiedy po terapii szokowej lat 90. XX wieku i związanej z nią likwidacji polskiego przemysłu (niczym innym nie zastąpionego) połowa mojego pokolenia nie mogła właściwie liczyć na żadną pracę we własnym kraju. Nieważne, ile byśmy nie zrobili dyplomów, ile języków byśmy się nie nauczyli. Skoro już od dawna jeździliśmy na Zachód „na saksy”, to przynajmniej nie pracowalibyśmy tam już na czarno. Czasem myśleliśmy, że może to i prawda, że UE wymyślili neoliberałowie, co nie znaczy, że – jak już przekonali do niej innych – będą mieli całkowity wpływ na jej dalszą ewolucję, na jej przyszły kształt. W każdym razie – chyba że rzeczywiście moja pamięć, albo moje doświadczenie są jakieś nietypowe – pozwalano na myślenie, zadawanie pytań, kwestionowanie. Unia Europejska nie była na lewicy Świętym Świętych, Rajem na Ziemi, zbawieniem teraz, tylko jakąś odpowiedzią na wyzwania.
Unia albo…
Jednak im dalej w las, tym gorzej. Dziś, kilka lat po brutalnym, pokazowym ekonomicznym zarżnięciu Grecji, warunki narzucane przez Unię Europejską pod płaszczykiem moralizatorskiego dyskursu o odpowiedzialnych finansach stopniowo duszą gospodarkę prawie całego kontynentu, z wyjątkiem żerujących na nim Niemiec. Stało się już jasne, że neoliberałowie urządzili Unię Europejską całkowicie po swojej myśli i tak kompletnie, że niewykluczone, że nie da się jej już zreformować – ale na większej części polskiej lewicy takie refleksje są niemal zakazane. Opozycje są plebiscytowe, proste jak konstrukcja cepa. Unia albo PiS. Unia albo rasizm. Unia albo faszyzm. Unia albo katolicko-narodowa ksenofobia. Oraz, last but not least, Unia albo Putin. Skoro PiS gra na melanżu nastrojów, miksując po trochu różne obsesje, to dla zbyt wielu na lewicy (zbyt często kopiujących kalki narzucone jej przez liberałów) znaczy, że właściwą odpowiedzią jest samo tylko odwrócenie znaków. Powiesz złe słowo o Unii Europejskiej, jesteś z prawicy.
Tymczasem prawica udziela co prawda złych odpowiedzi, ale swój rezonans zawdzięczają one być może temu, że rozpoznaje w eterze przynajmniej niektóre dobre pytania.
Z punktu widzenia kogoś, kto od ponad dekady nie mieszka w Polsce, ten otaczający UE na polskiej lewicy zakaz myślenia to dla mnie przedziwny fenomen. Współczesna lewicowa refleksja i literatura w Europie pełna jest krytyki Unii Europejskiej, czasem domagającej się gruntownej reformy tej instytucji, a czasem tak dokumentnej, że prowadzącej do konkluzji, iż organizacji tej po prostu nie da się już zreformować w nic lepszego, można ją tylko zastąpić czymś innym. Costas Lapavitsas, Stathis Kouvelakis, Richard Seymour, Alex Callinicos, Tariq Ali, Wolfgang Streeck, Frédéric Lordon, Michael Roberts, Janis Warufakis, Adam Tooze – to tylko niektórzy intelektualiści i autorzy poddający Unię Europejską gruntownej krytyce z różnych lewicowych pozycji. W różnym stopniu, ale na porządku dziennym, krytyka realnego kształtu Unii Europejskiej jest obecna na lewicy na lewo od starych partii socjaldemokratycznych w Grecji, Hiszpanii, Portugalii, Francji.
Tymczasem w Polsce: „zostajemy!” – i tyle
Jeśli obecna dynamika na linii (prawicowa) akcja – (lewicowa) reakcja się utrzyma, to nie zdziwi mnie w ogóle, gdy polska lewica podłączy się do neoliberałów i będzie z nimi ramię w ramię walczyć o wstąpienie Polski do strefy euro. Mimo tego, że przyjęcie euro dla gospodarki o takiej strukturze jak polska byłoby zbiorowym samobójstwem na raty. Ale to nie jedyny poziom, na którym myślenie o Europie jako o cudownym schronieniu i mechanizmie obrony przed tendencjami ksenofobicznymi, nacjonalistycznymi jest niebezpiecznym bujaniem w obłokach, politycznym syndromem Alicji w Krainie Czarów. Najwyższy czas, żebyśmy na lewicy zadawali sobie przynajmniej pytanie, czy inwestując nasze internacjonalistyczne marzenia w Unię Europejską, nie zostaliśmy po prostu wykiwani przez neoliberałów, nie zostaliśmy ich pożytecznymi idiotami.
Dziś, słaba i zmarginalizowana, słabością tą i marginalizacją zmęczona i zdemoralizowana, pod ciągłą presją prawicowej polityki i narzucanego przez prawicę kształtu debaty, polska lewica, z braku sił i środków, nie daje rady rozwinąć i dobrze przedstawić własnej, niezależnej odpowiedzi na problemy i wyzwania. Czasem pozostaje jej tylko reaktywne odbijanie prawicowych piłeczek, często z ogromną szkodą dla jakości debaty. Kiedy premier Duda rzucił tą swoją Unią Europejską jako „wspólnotą wyobrażoną”, ilu komentatorów na lewicy zwróciło w ogóle uwagę, skąd pochodzi ta kategoria i co za nią stoi? Zamiast tego większość pozwoliła się Dudzie skutecznie strollować i śladem popularnego na Facebooku poety w muszce, odpowiadała: „no jak wyobrażona, skoro są dotacje, przelewy przychodzą, tyle a tyle?”.
Zmęczona lewica, która samodzielnie nie daje rady stawić czoła rasistowskiej, katolicko-narodowej prawicy, trzyma się Europy jako większej, ustabilizowanej już siły, która przynajmniej ma czym taką rasistowską, katolicko-narodową prawicę poskromić, odeprzeć, zatrzymać. Jest jedyną realną, gotową, już zastaną siłą antyrasistowską – albo przynajmniej nie-rasistowską, zawsze coś. Dlatego polska lewica uważa, że powinna Unii Europejskiej bronić, zamiast ją krytykować.
Kraina Czarów? Nie, wylęgarnia potworów
Takie rozumowanie, nawet w swojej umiarkowanej postaci (jako tymczasowa taktyka, sposób na przetrwanie, dopóki nie mamy nic lepszego) projektuje na Unię Europejską idealne właściwości, które coraz trudniej stwierdzić w jej strukturach i funkcjonowaniu empirycznie. Mistyfikuje też w niebezpieczny sposób prawdziwą relację, jaka zachodzi między eksplodującymi w różnych częściach Europy tendencjami skrajnie prawicowymi (poszczególnymi rasistowskimi nacjonalizmami czy narodowymi rasizmami) a Unią Europejską. Unia nie tylko nie stanowi dla poszczególnych narodowych rasizmów zapory, ona stanowi ich wylęgarnię.
Realna ekonomiczna i polityczna postać, jaką UE przyjęła, nie tylko nie zniwelowała różnic w ekonomicznym rozwoju pomiędzy poszczególnymi państwami i wewnątrz tych państw, nie tylko nie zneutralizowała napięć między nimi – ona te różnice i napięcia napędza i eskaluje. Na każdą narodową próbę odejścia od neoliberalnych i monetarnych dogmatów, odpowiada: „nie ma mowy!” Jeden kraj (Grecję) obróciła już w niemiecką kolonię dłużną i pokazuje ją palcem każdemu rządowi, który jeszcze chciałby się wychylić. Rosnące w tych warunkach frustracje, niemożliwe z powodu europejskiego neoliberalnego kaftana do rozwiązania w konstruktywnej polityce społecznej i gospodarczej, rozdymają prawe ekstremum spektrum politycznego. Tym bardziej i tym łatwiej, że neoliberalne „skrajne centrum” w szacownych liberalnych europejskich demokracjach właśnie w rasistowskich kategoriach prezentowały przyczyny zapaści Europy Południowej. Miała ona nastąpić rzekomo w rezultacie „wrodzonych” cech tych śródziemnomorskich obiboków.
Ale prawdopodobnie jest nawet jeszcze gorzej. Nie tylko są te poszczególne, rozproszone rasizmy produktami ubocznymi ograniczonego przez neoliberalne ramy Unii Europejskiej pola manewru polityki w poszczególnych krajach (bezwzględne pierwszeństwo dyscypliny budżetowej i monetarnej przed odpowiadaniem na problemy i potrzeby społeczne). Być może całe to napięcie – UE versus poszczególne rasizmy narodowe – jest już tak naprawdę po prostu rywalizacją konkurujących rasizmów, walką różnych projektów rasistowskich: rasizmów narodowych i „większego” rasizmu europejskiego.
Unia Europejska nie tylko nic od dawna nie robi w odpowiedzi na najbardziej rasistowskie ekscesy poszczególnych państw – takie jak szczucie rządów Włoch, Austrii i Wielkiej Brytanii na uchodźców, brytyjskie deportacje własnych obywateli o ciemnym kolorze skóry do krajów, w których od dzieciństwa (albo nigdy) nie byli, włoskie i francuskie zakazy pomagania ludziom uciekającym przed wojnami, za które przynajmniej część odpowiedzialności (jak w przypadku Libii i Syrii) ponoszą przynajmniej niektóre państwa europejskie (zwłaszcza Francja i Wielka Brytania).
Unia Europejska nie tylko się w takich sprawach nie zająkuje nawet fałszywym oburzeniem. Unia Europejska sama, na swoim instytucjonalnym poziomie, robi to samo, co poszczególne państwa. Ściga się z nimi, w niektórych obszarach je wyprzedza o całe lata, wręcz wytycza im szlaki, rozwijając swoją dystopijną superagencję do ochrony fos wokół Twierdzy Europa, Frontex. Budując mury i zasieki na najbardziej krytycznych Europy limesach. Przyglądając się bezczynnie, jak tysiące uciekających przed śmiercią ludzi „niewłaściwego” koloru skóry znajduje ją w wodach Morza Śródziemnego, a czasem nawet trochę ich tam jeszcze ukradkiem spychając. Dobijając targów z Erdoganem w Turcji i zbójcami w upadłym państwie Libii, żeby oni tych nieszczęśników zatrzymywali przemocą u siebie, co by jaśnie pani Europa sama nie musiała sobie umorusać rękawiczek. I kto wie, jakie jeszcze w zaciszach gabinetów wykuwając polityki, żeby „chronić Europę” przed „zalewem” jej ofiar.
Europejski autorytaryzm
Część lewicy dostrzega to wszystko, ale i tak upiera się, że liberalne formalne filary Unii Europejskiej postawione w lepszych znacznie czasach są w jej grunt wbite wystarczająco mocno, żeby mimo wszystko stanowiły znaczącą ochronę przed dalszymi postępami autorytaryzmu charakterystycznymi dla czasów tak złych jak nasze. Niektórzy wciąż wierzą w aksjologiczne pochodzenie „wspólnot europejskich”, to znaczy za dobrą monetę przyjmują opowieści, że Europę jednoczyły podzielane wartości (moralne, etyczne, polityczne, itd.). Jest to jednak dość naiwne wierzenie, dzisiaj na domiar złego po prostu niebezpieczne.
Unia nie wykonuje żadnych ruchów przeciwko postępującej od lat koncentracji autorytarnych instrumentów władzy przez Pałac Elizejski w Paryżu (permanentny stan wyjątkowy, prawie faszystowski impet policyjnej reakcji na protesty żółtych kamizelek, z zabijaniem protestujących włącznie). Unia od ponad roku nie znajduje energii, by zdobyć się na choćby słowa potępienia dla hiszpańskich reakcji na głos ludu w Katalonii (cykliczne pałowanie protestujących, bezprawne przetrzymywanie katalońskich więźniów politycznych).
Unia ma gdzieś postępy autorytaryzmu w Europie, bo sama staje się organizmem coraz bardziej autorytarnym, który taką swoją naturę zademonstrował szczególnie wyraźnie w stosunku do Grecji, ukaranej za to, że lud śmiał mieć inne zdanie niż neoliberalni eurokraci w Brukseli i bankierzy we Frankfurcie i Berlinie. Unia rozwija swoje siłowe agencje, jak wspomniany Frontex. Być może niebawem zobaczymy wspólne siły zbrojne, których użycie będzie zapewne tak samo poza kontrolą demokratyczną jak procedury Komisji Europejskiej, jak stosunek Unii Europejskiej do referendów o jej neoliberalnych traktatach. Ani się wtedy obejrzymy, a polscy, czescy czy bułgarscy szeregowcy obudzą się w Afryce, z misją obrony neokolonialnych interesów Francji, bez demokratycznej debaty. Wygląda też na to, że UE po prostu przyjęła do wiadomości, że należące do jej kluczowych liberalnych wartości swoboda ruchu i otwarte granice pomiędzy państwami członkowskimi, zostały na fali antyuchodźczej histerii de facto zawieszone.
Wartości czy akumulacja kapitału?
Dlaczego? Jest to banalnie proste. Wbrew fantazjom apologetów, Unia Europejska nie powstała z pobudek aksjologicznych, ale jako przestrzeń ekonomiczna, rama dla nowego etapu akumulacji kapitału, przestrzeń dla ekspansji wielkiego kapitału już ponad- czy transnarodowego i umożliwiająca „utransnarodowienie” poszczególnych najsilniejszych europejskich kapitałów narodowych w warunkach globalnej konkurencji.
Owszem, procesy integracji europejskiej i poszerzania UE stawiały jako warunek pakiet liberalnych standardów prawnych i politycznych. Ale po pierwsze idealistyczne wartości były długo lepszym środkiem propagandowym, sposobem na uwiedzenie całych społeczeństw, niż gdyby najbogatsi mieli po prostu się przyznać, że chcą zarabiać jeszcze więcej. Po drugie wynikało z tego, że państwa, które stanowiły rdzeń wspólnot europejskich, były wówczas liberalnymi demokracjami, chciały więc ekspansji w warunkach w miarę podobnego środowiska prawnego i politycznego, żeby wiadomo było czego się wszędzie spodziewać. W ówczesnych lepszych czasach kapitalistom i (neo)liberałom pospołu liberalny pakiet norm i wartości wydawał się najlepszym środowiskiem dla dalszej, potencjalnie „nieograniczonej” akumulacji kapitału. Kiedy czasy dla kapitalizmu są dobre, liberałom zawsze wydaje się, że tym razem to już potrwa wiecznie, choć w realnym kapitalizmie nigdy wiecznie nie trwa.
Dobre czasy już się skończyły, w kapitalizm uderzył największy kryzys w jego historii, w Europie wyrządzając większe szkody niż gdziekolwiek indziej w tzw. świecie rozwiniętym. Pakiet liberalnych norm i wartości – tam, gdzie dotyczy osobistych i politycznych wolności, ochrony przed dyskryminacją i arbitralną przemocą ze względu na nasze cechy przyrodzone lub społeczno-polityczne identyfikacje – stanowi teraz dla dalszej akumulacji kapitału przeszkodę raczej niż podporę. W warunkach kryzysu zawsze okazuje się, że jedynymi „prawami człowieka”, jakie naprawdę zawsze się w liberalizmie liczą i wygrywają ewentualne spięcia, są prawa wyprowadzone z własności i prawa do tej własności pomnażania. Wszystkie inne, w razie potrzeby, mogą zostać w dogodnym momencie zawieszone. Dlatego właśnie Unia przygląda się dziś biernie, a czasem po cichu uczestniczy, w autorytarnej transformacji kontynentu.
Kto jest czyim pożytecznym idiotą?
Oczywiście, Unia Europejska oferuje nam od czasu do czasu coś dobrego, zwłaszcza w dziedzinie naszej ochrony jako konsumentów, bo z czegoś musi wyprowadzać swoją legitymizację. Ale i to raczej dla niepoznaki, po to, żebyśmy odwracali uwagę od demontażu naszych praw jako pracowników, jako potencjalnie potrzebujących kiedyś materialnego wsparcia, jako imigrantów, jako uchodźców, jako podmiotów posiadających różne opinie polityczne i pragnienie ich wyrażania w przestrzeni publicznej, itd.
Kiedy Unia decyduje się ustami którejś ze swoich instytucji zabrać głos w sprawie autorytarnych ataków na demokrację, to udaje jej się to wyłącznie w stosunku do swoich słabszych, młodszych stażem, „niedojrzałych” członków na Europy „Dzikim Wschodzie”, co jest samo w sobie manifestacją przenikającego dziś UE rasizmu.
Ogromna część polskiej lewicy traktuje dzisiaj każdego, kto krytykuje Unię Europejską, jako pożytecznego idiotę prawicy – albo Putina. A co, jeśli jest zupełnie odwrotnie: to taka lewica dała się wkręcić w rywalizację mniejszych rasizmów z większym i stała się zgrają pożytecznych idiotów tego większego?