Minęły dwa tygodnie od ogłoszenia, że Razem, SLD i Wiosna zamierzają w jakiejś, wciąż nieustalonej formie, zjednoczyć siły. Od tego czasu połączona socjaldemokratyczna lewica zdążyła i zebrać pewną pulę entuzjastycznych zwolenników, i odebrać porcję głosów krytyki z lewej strony, dowiedzieć się zarówno tego, że ma niemal stuprocentową szansę na wejście do Sejmu, jak i tego, że parlamentarne perspektywy są bardzo niepewne. Udało jej się zaprezentować swoją świeżo wynegocjowaną jedność nie tylko w Warszawie, ale i w regionach, organizując wspólne, całkiem przyjemne do oglądania konferencje prasowe. Wreszcie udało się Razem, Wiośnie i SLD zabrać stanowczo głos przeciwko nakręcaniu agresji wymierzonej w osoby LGBT, potępić uliczną przemoc i jej inspiratorów z ambon, prawicowych mediów i ław rządzącej partii. Był to gest ważny i potrzebny. Innego gestu jednak, równie ważnego i potrzebnego, zjednoczona lewica dotąd zrobić nie zdążyła.
Jeśli socjaldemokraci zamierzają być reprezentacją słabszych i obrońcą tych, dla których prawicowe rządy zrobiły niewiele lub zgoła nic, niech zaraz po geście pod adresem opluwanych osób LGBT zrobią kolejny, w stronę pracowników zmagających się z polskim kapitalizmem. Niech równie głośno zabiorą głos w obronie ludzi, którzy na rzekomym „rynku pracownika” nadal nie mogą doczekać się umowy o pracę. Niech podchwycą hasło związków zawodowych, wołających od dawna: Polska potrzebuje wyższych płac! Niech wykorzystają analizy i wnioski ekspertów, których przecież lewica ma, i zabiorą konstruktywnie głos w dyskusji o świadczeniach socjalnych. Udało się błyskawicznie zorganizować wiec w obronie ludzi nieheteronormatywnych? Czas iść za ciosem i pokazać, że hasła o walce z wszelkim wykluczeniem i nierównością, traktowane są poważnie – i wesprzeć walczących z koszmarnym wyzyskiem pracowników Amazona czy niepewnych o swoje zatrudnienie robotników ArcelorMittal Polska. Na wiecu przeciwko przemocy Adrian Zandberg płomiennie mówił o tym, jak faszyzm zniszczył Warszawę i dlaczego trzeba stawiać mu tamę dziś – jako historyk z pewnością znalazłby równie mocne analogie, mówiąc o traktowaniu pracowników w Polsce.
Chciałabym wierzyć, że jeden z liderów Razem wie, że tego rodzaju interwencja jest potrzebna i o tym właśnie myśli, gdy mówi w TOK FM o potrzebie lewicy, która się bije, a nie tylko siedzi w parlamencie. Tym bardziej, że jego partia w poprzednich latach była na różnych pracowniczych protestach – od Huty Zawiercie po wiosenny strajk w oświacie – nieźle widoczna. Zdaje się więc, że ktoś tam rozumie, że lewica była historycznie silna wtedy, gdy stała po stronie ludzi pracy i tychże ludzi przyciągała do aktywnego działania. Bo blokowanie faszystowskich przemarszów ma sens, podobnie jak stawanie po stronie kobiet i różnych mniejszości, w które uderzają prawicowe nagonki – tyle że tym zajmują się również, i to wcale sprawnie, co trzeźwiejsi liberałowie. Nikt za to socjalistów i komunistów nie zastąpi w wyjaśnianiu mechanizmów kapitalizmu i krzywdy, jaką wyrządza całym społecznościom – i w braniu krzywdzonych pracowników w obronę.
Na tym – tylko i aż – polegałoby prawdziwe „bicie się” lewicy w dzisiejszych realiach. I tak tylko, wchodząc na obszary zagospodarowywane przez „socjalny” PiS, w poprzek oczekiwań PO, mogłaby ona poszerzać bazę zwolenników i udowadniać, że pewne segmenty społeczeństwa będzie reprezentować najlepiej ze wszystkich. Jaki będzie efekt innych, „umiarkowanych” wariantów postępowania, można prognozować w ciemno. Przetestowała je już Wiosna, unikająca etykietki lewicy, koncentrująca się na sprawach wolności osobistych, w sprawach gospodarki i rynku pracy zwyczajnie merytorycznie słaba. Dziś jej lider już nie rozdaje stanowisk w swoim przyszłym rządzie. Chociaż zapewne nie miałby nic przeciwko temu, żeby po wyborach, w których lewica wyszarpie swoje 8 czy 10 proc., jakiś rząd razem z liberałami tworzyć.
I nie oszukujmy się – jeśli Grzegorz Schetyna i liberalni publicyści pobłogosławili pomysł osobnego lewicowego bloku, to właśnie w nadziei, że tak cała sprawa się skończy. Nie powstaniem żadnej „lewicy, która się bije”, a wykorzystaniem pogardzanych „czerwonych” (bo na dłuższą metę nie ma dla tego towarzystwa różnicy między czerwienią, karminem czy nawet odcieniami fioletu) do upragnionego pokonania PiS, skoro nie udało się tego zrobić jednym frontem pod nazwą Koalicja Europejska. Potem zaś będzie tak, jak już było, a wyzyskiwani i pogardzani pracownicy bez żadnej prawdziwej reprezentacji dalej będą wierzyli reprezentantom tyleż samozwańczym, co fałszywym.
Chyba że lewica naprawdę zacznie się bić. Sądzę, że czekam na to nie tylko ja.