Potoczne wyobrażenie o dyktatorach i dyktaturze jest i mylące, i naiwne. Niewiele mądrzejszy jest stereotyp dyktatorów dominujący w biografiach historycznych lub aktualnych analizach medialnych.
Bezrefleksyjnie przyjmuje się w nich heroistyczny schemat dziejotwórczej roli „wielkich ludzi”. Szczyt dociekliwości w takich interpretacjach to przepojony dziecinną zgoła fascynacją portret jednostki wyrastającej ponad otoczenie, obdarzonej silną wolą („człowiek czynu”), łączącej magnetyzm, charyzmę (to słowo to dziś popularny wytrych), jakąś mistyczną, magiczną zdolność zauroczenia i zniewolenia innych ludzi (najbliższego otoczenia i zahipnotyzowanych mas) z bezwzględnością, brakiem zahamowań w stosowaniu zarówno podstępów, jak i brutalnej siły. Przywódca „charyzmatyczny”, a jeśli nawet pozbawiony megauroku, to w każdym razie niezrównanie sprawny w wymuszaniu posłuchu, jawi się jako ktoś między półbogiem a treserem stada baranków bożych.
W tym schemacie mieści się również demoniczny wizerunek Prezesa (z długim Uchem) w komentarzach jego krytyków, przeciwników. Ma to być arcymakiawelista w drodze do władzy absolutnej w państwie, wręcz już w połowie drogi, skoro będąc jedynowładcą w swej partii reżyseruje co chce i jak chce pociągając za wszystkie sznurki, ręcznie sterując całym stadem swoich marionetek, figurantów. I jedyne źródło jego skuteczności w narzucaniu swej woli całemu społeczeństwu upatrywane jest w tym, że stworzył on (sam jeden, na podobieństwo Boga-Stwórcy) niezawodny system wasalizacji, wszechkontroli swych zauszników i takiej selekcji, by dobierać sobie do kluczowych zadań wykonawców równie posłusznych jak niesamodzielnych. To stereotyp bardzo wygodny dla oponentów, kompensujący ich poczucie bezradności w obliczu wciąż masowego poparcia (co najmniej – przyzwolenia) dla „Dobrej Zmiany”.
Pora oprzytomnieć. I nie tylko docenić inwencję oraz inicjatywę niektórych „paladynów” czy „wezyrów”, bo nie wszyscy z nich są – jak chcieliby tego antagoniści – miernotami, ale przede wszystkim zrozumieć istotną prawidłowość socjologiczną, choć pachnie ona marksizmem.
Jest to taka prawidłowość, że „niedościgniony” przywódca nie bierze się znikąd, nie rośnie na kamieniu, nie ląduje wśród nas jak Deus ex machina, jak przybysz z innej planety czy agenturalny desant, ale wyrasta z określonego środowiska, a jego mentalność, horyzont umysłowy, charakter dążeń jest wyrazem i uosobieniem mentalności i aspiracji (nie mówiąc już o interesach) określonej zbiorowości, wspólnoty.
Między wodzem, prorokiem, guru a jego zwolennikami i sługami zachodzi zależność, którą co najwyżej można by ująć w kategoriach dynamicznego sprzężenia zwrotnego. Przy czym pierwotne jest tu podłoże kulturowo-mentalne, a wtórna – osobowość i kariera takiej wyróżnionej jednostki. To nie ona sama siebie kreuje (jak baron Münchhausen sam wyciągnął siebie z bagna za włosy) i nie ona od początku dowolnie „lepi” sobie wyznawców, poddanych, lecz najpierw jest ona produktem oddziaływań, oczekiwań i tendencji społecznych, a dopiero wtedy, gdy okaże się jednym z lepszych lub najlepszym egzemplarzem pewnego gatunku społecznego, zyskuje i zdolność, i ambicję, by zostać inżynierem ludzkich dusz i struktur społecznych.
Zarówno dyktatura w najdosłowniejszym sensie, „siedząca na bagnetach”, oparta na policyjnych pałkach, donosicielstwie i więzieniach, jak i dyktatura „miękka”, tyrania polegająca na nadużywaniu władzy w celu wieczystego utrwalenia władzy, na samowoli rządzących, lekceważeniu i tłumieniu oporu, na uzurpatorskim zawłaszczaniu państwa – mogą powstać i tym bardziej mogą przez jakiś czas się utrzymać jedynie pod tym warunkiem, że mają jednak jakąś własną i przy tym autentyczną bazę społeczną. To znaczy: mają poparcie grup zainteresowanych w ukierunkowaniu i stylu ich rządów oraz podzielających ich wyobrażenia, obsesje, uprzedzenia.
Autorytarny przywódca ani nie zostałby przywódcą, ani nie mógłby nim pozostać dłużej niż przez chwilę, ani też nie osiągnąłby niczego ze swych ambitnych celów, gdyby nie stała za nim murem pewna część społeczeństwa, o której sam mógłby powiedzieć: „bratnie dusze”. Autorytarne rządy ustanawiane są za sprawą autorytarnej mentalności licznych obywateli, całych środowisk społecznych. Za dyktatorem lub pretendentem do tyranii stoi nieraz „tyrania większości”, a czasem nawet nie większości, wręcz mniejszości – ale skonsolidowanej mentalnie i emocjonalnie, zdeterminowanej w swych dążeniach, a zaślepionej w adoracji przywódcy i w gotowości, by za nim pójść niemal w ogień. Dyktator (lub nawet mimowolny parodysta dyktatury) jest silny tym, jak myślą, jaki mają styl życia zwykli ludzie, którzy wprawdzie sami nie mają ani takich uzdolnień, ani takich ambicji, by się porywać na władzę w państwie, na wielką politykę, ale za to w życiu rodzinnym, sąsiedzkim, w stosunkach pracy zachowują się jak dyktatorzy.
Jest takich wielu: tyran domowy (płci męskiej lub żeńskiej); autokrata w biurze; nawiedzony aktywista parafialny, który cały świat dookoła chciałby uczynić swoją parafią; kibol, który mniej polega na niezawodności swojej drużyny niż na niezawodności swojej pałki bejsbolowej; nauczyciel, który słabe wyniki swojej pracy tłumaczy w oczywisty sposób (to tępaki i leniuchy), a kompensuje to gradem dwój, stawianiem do kąta i na baczność; lekarz, który o tyle tylko leczy, o ile na daną metodę leczenia, lekarstwo czy zabieg pozwala mu jego „sumienie”, a za to zgodnie z tym sumieniem skazuje pacjenta, pacjentkę na ból, cierpienie, naraża ich życie, przy tym jeszcze moralizując.
Mamy w naszej ojczyźnie co najmniej milion takich dyktatorów. I zderzamy się z nimi na co dzień, nie trzeba do tego aż wielkiej polityki, spraw wagi państwowej.
W niejednej rodzinie kwitnie przemoc domowa, której podłożem jest zagubienie w roli małżeńskiej czy rodzicielskiej, kompensowanie własnej ograniczoności, kompleksów, przerażenia powszednimi problemami i trudnościami poniżaniem partnera, potomstwa, znęcaniem się psychicznym i fizycznym. Niejeden brat czy szwagier (albo np. teść, teściowa) uznaje siebie za krynicę mądrości i arbitra gustu, dyktując krewnym i powinowatym kolor farby na ścianach, wzór tapety, odpowiedni strój, dietę, właściwy dobór programów w telewizji – i wymuszając to skutecznymi sankcjami (fochy, dąsy, natrętne komentarze, szantaż w chwilach, gdy ktoś „nieposłuszny” zwraca się o pomoc).
Dzierżymorda w urzędzie czy w przedsiębiorstwie upaja się swoją władzą dyscyplinarną, lubuje się w upokarzaniu podwładnych dyskwalifikującymi ocenami, w złośliwościach, ale i w nachalnej „adoracji”, bo na serio sądzi, że pracownik jest jego własnością, ba, apetyczne ciałko podwładnej też mu się należy. Zdarza się zamordysta – „równy gość”. Ten terroryzuje podwładnych swoimi dowcipasami, z których obowiązkowo muszą się śmiać, albo też wymusza taką „integrację”, spoufalenie, zaprzyjaźnienie, by życie prywatne, rodzinne swych pracowników przeistoczyć w dodatek do swojego dworu. W taki sposób zaspokaja swoje tęsknoty, by poczuć się monarchą i ozdobą świata.
Jednak nie wszyscy minidyktatorzy zadowalają się swą wszechwładzą w swoich opłotkach. Wielu z nich moc miłości własnej zespolonej z objawieniem czy nawiedzeniem tak rozpiera, że jak woda z powodzi rozlewają się na całe otoczenie. I szturmem wkraczają na scenę publiczną. Często takimi bojownikami, samozwańczymi kontrolerami wszystkich dookoła, egzekutorami woli-samowoli są ci, którzy w swoim życiu codziennym (w domu, w pracy, w kościółku) siedzą jak mysz pod miotłą, może nawet dostają wycisk, znoszą różne upokorzenia, ale w takim razie tym bardziej muszą się wyżyć na innych.
To dobrze znane zjawisko – np. w postaci syndromu kaprala. Kapralem pomiata generał, kapitan, czasem nawet sierżant, ale z tego powodu rekruci szybko i dosadnie przekonają się, kto nimi rządzi. Powstań, padnij, biegnij (w błocie, w bagnie, w krowim placku). Tę dwustronność „kapralstwa” (równie dobrze cywilnego) przenikliwie naświetlił Henryk Mann w swej powieści „Poddany”. Autorytarny typek płaszczy się przed władzą wyższą, hierarchią, autorytetami, czuje się zaszczycony nawet upokorzeniami z ich strony, a zarazem wynosi się ponad ludzi podległych sobie, zależnych od siebie, wmawia sobie, że jest od nich lepszy, co więcej, że jego misją jest – przez okazywanie swej wyższości – poprawianie świata, np. przez złamanie innych. Na takiej pożywce wyrasta faszyzm lub faszyzmek.
To nie jest przypadkiem, że „Dobrej Zmianie” w wielkiej polityce towarzyszy klerykalna ofensywa w służbie zdrowia. Zakazać in vitro. Zakazać tabletek „dzień po”, a najlepiej jakiejkolwiek antykoncepcji. Porody tylko drogą naturalną, w bólach błogosławionych – jak nakazuje Pismo Święte. Wszystkie szpitale tylko „pod wezwaniem”, żadnych patronów świeckich, nie mówiąc o bezbożnikach. Ateista w łóżku szpitalnym musi się albo tłumaczyć, dlaczego nie przyjmie księdza, albo się bronić tak, by zakrawało to na… niegrzeczność, albo skulić ogon i ulec.
Nie jest też przypadkiem rozmnażanie przez pączkowanie miejsc ukrzyżowanych, pardon, sakralizowanych. Poligonem tej manii krzyżowania była już pamiętna bitwa o krzyże (przeciw bezczelnym Żydom) w Oświęcimiu. Polska krzyżami zdobna i strojna; krzyż co sto metrów – jeszcze chwila, a będzie gęściej niż zapełniają przestrzeń apteki, banki i salony telefonii w miastach. Jeszcze chwila, a karalny będzie brak kapliczki w zagrodzie lub – w blokach mieszkalnych – Matki Bożej albo Chrystusa Króla na szybie.
Natręctwo, wręcz agresywność dewotów, wymuszających „krzyżowanie” we wszelkich miejscach publicznych, w pogardzie dla innowierców i niewierzących, w jawnej wrogości dla zasady świeckości i neutralności światopoglądowej państwa (państwa, które miało być „dobrem wspólnym” wszystkich, ponad różnicami wiary) nasuwa dość jednoznaczne skojarzenie. Przypomina to znaną ze świata zwierzęcego zasadę terytorializmu (walkę o dominację lub nawet wyłączność na danym obszarze żerowania) i rytuał znaczenia terenu. Ja tu jestem, my tu jesteśmy, nasze to jest! Nasze, nie wspólne ani neutralne. A komu się nie podoba, ten niech się wynosi albo zamknie.
Wymowna erupcja małych dyktatorów z Wielką Pasją to walka z „bluźnierczymi” spektaklami w teatrach. Demonstrują właśnie ci, którzy ani nie byli na takim spektaklu, ani nie zamierzają go zobaczyć, a najczęściej w ogóle nie bywają w teatrze. Jednak „swoje wiedzą”. I to, co wiedzą, jako ignoranci, koniecznie chcą narzucić innym. Agresywność jest tu współmierna do podświadomych lęków. Im głośniej krzyczysz przeciw temu, co „znasz” tylko z drugiej ręki, tym bardziej potwierdza to, że się tego boisz, nie czujesz się na siłach, by się z tym zmierzyć – np. w dyskusji albo we własnej twórczości, w uczęszczaniu do teatrów „chrześcijańskich” na spektakle „chrześcijańskie”. To znów coś przypomina. Jak wiadomo, pieski za ogrodzeniem obszczekują inne pieski i kotki, przechodniów i samochody nie dlatego, że czują się tak pewnie na swoim ogrodzonym terenie, lecz przeciwnie, że mimo ogrodzenia czują zagrożenie. Najprostsza reakcja na treści niepożądane (o których wiem, że są niepożądane, szkodliwe, bluźniercze od autorytetu, który mi to powiedział) to: zakazać, zabronić, ścigać. W Polsce jesteśmy dziś o krok od palenia książek, a petarda w teatrze już była. I jeszcze wróci.
Naiwni rzecznicy pluralizmu, tolerancji, zasad współżycia, równoprawności dziwią się: Czy jesteś Psem Ogrodnika? Przecież nikt Cię nie zmusza, byś oglądał to, co uważasz za bezeceństwo, profanację itp. A czemu nie pozwalasz na to innym?
Kompletne nieporozumienie. Zwracacie się jak do ludzi, którzy znają zasadę „żyj i pozwól żyć innym”, byle tak, by nikomu nie działa się krzywda. To pomylony adres. Intencja niezmuszania innych nie jest odwzajemniana. Ci, którzy stale skarżą się na „obrazę uczuć religijnych” w swym natręctwie zupełnie nie liczą się z uczuciami innych, do których zresztą należą również ich współwyznawcy, ale o zupełnie innej postawie. To żołnierze dość licznej armii dyktatorów, spragnieni tej prostej satysfakcji, że mają taką moc, by zamknąć innym mordę, by okazać się władcą na nieswoim polu – w cudzym życiu prywatnym, w cudzych upodobaniach artystycznych, w przestrzeni podobno publicznej – czyli w przestrzeni współżycia. Oni nie uznają równoprawności w różnorodności. Ich dewiza jest inna: Moje musi być na wierzchu. Moje jest jedyne.
Pan Prezes nie ma tak ciasnych horyzontów. Ale nie pogardzi taką armią. Im ciaśniej myślą jej żołnierze, tym większy rozmach może przybrać ofensywa polityczna.