Obawiają się terroryzmu, w szczególności ze strony Państwa Islamskiego. Martwią się, że nie znajdą nie tylko wymarzonej, ale w ogóle żadnej pracy. Chcieliby żyć w stabilnych państwach, ciesząc się zarazem wolnościami obywatelskimi. To wyniki badania opinii publicznej wśród młodych obywateli państw arabskich.
Pracownia Penn Schoen Berland po raz ósmy przeprowadziła w 2016 r. Badanie Opinii Publicznej Młodzieży Arabskiej. Przepytała 3500 młodych kobiet i mężczyzn (w proporcji pół na pół) z niemal wszystkich krajów arabskich. Obywatele w wieku od 18 do 24 lat opowiadali o polityce, codziennym życiu, bieżących problemach społecznych, aspiracjach i marzeniach. Ankieterzy nie dotarli wszędzie – musieli ominąć ogarniętą wojną domową Syrię, rozmawiali ponadto głównie z obywatelami i obywatelkami żyjącymi w większych miastach poszczególnych państw. I tak jednak nad wynikami ankiety warto się pochylić. Choćby po to, by przekonać się, że wiele stereotypowych opinii o świecie arabskim, krążących po mediach, zasługuje co najmniej na zakwestionowanie.
Arabów – niezależnie od wieku i państwa pochodzenia – Polacy stanowczo nie lubią. W sondażu Ipsos z lipca ubiegłego roku tylko 18 proc. badanych stwierdziło, że im ufa, ponad połowa uznała, że są oni zagrożeniem dla bezpieczeństwa państwa (dziś zapewne pierwsza wartość byłaby jeszcze niższa, a druga wyższa). To obraz ukształtowany na medialnych doniesieniach, bo osobiste doświadczenia z kontaktów z Arabami zadeklarowało zaledwie 7 proc. respondentów. Świetnie mają się stereotypy typu „Arabowie = muzułmanie = terroryści” czy „każdy terrorysta to muzułmanin”. Ich trwałości nie przeszkadza nawet fakt, że gros dokonujących się na świecie aktów terroryzmu to przemoc muzułmanów wobec muzułmanów – ataki fundamentalistów na ludność albo innego odłamu islamu (częściej sunnitów na szyitów niż odwrotnie), albo „zbyt mało islamską”, albo po prostu na przypadkowych ludzi, w imię zastraszania całych społeczeństw. Takie akty terroryzmu wstrząsają codziennie Irakiem, Afganistanem czy Libią, regularnie powtarzają się w innych krajach muzułmańskich.
Czy ich rezultatem jest powszechne poparcie dla terrorystów? Ankieta wśród młodych Arabów dobitnie odpowiada: nie! Zapytana o najpoważniejszy aktualny problem społeczno-polityczny, równo połowa respondentów wskazała – wśród innych odpowiedzi, można było zaznaczyć kilka – właśnie Państwo Islamskie. 38 proc. młodych Arabek i Arabów uważa, że problemem takim jest wzrost nastrojów terrorystycznych w ogólności. Gdyby zapytano o Da’isz młodych Irakijczyków i Syryjczyków, którzy mieli nieszczęście znaleźć się na terenie zajętym przez terrorystów, wynik mógłby być jeszcze bardziej jednoznaczny. Zarówno Irak, jak i Syria toczą obecnie zmasowane działania przeciwko Państwu Islamskiemu. Co robi ludność, widząc, że rządy dżihadystów są zagrożone? Czy masowo chwyta za broń, nie chcąc, by laicka Syria i rządzony przez szyitów Irak zniszczyły „odrodzony kalifat”? Nie. Ludzie, w tym młodzi, w pierwszym odruchu przed terrorystami uciekają. W Iraku takich uchodźców wewnętrznych jest ok. 2,5 mln. Syryjczyków nie liczy już nikt.
Jeśli nie kariera terrorysty, to co jest marzeniem młodego obywatela państwa arabskiego? Jak pokazuje badanie, od wchodzącego w samodzielne życie Europejczyka wcale nie dzieli go przepaść. Arabowie i Arabki sugerowali, że martwi ich brak perspektyw na rynku pracy (36 proc. wskazań), ogólna społeczna niestabilność (34 proc.), rosnące koszty życia (30 proc.), wskazywali jako potencjalne źródło dalszych problemów rozgrywający się w ich bliskim sąsiedztwie konflikt izraelsko-palestyński (23 proc.). Gdzie te nieprzekraczalne różnice w podejściu do życia, którymi lubi straszyć nas prawica? Gdzie ogromne ponoć znaczenie religii i generowanej przez nią przemocy, o którym słyszymy każdego dnia? Zaledwie 17 proc. arabskiej młodzieży stwierdziło, że ich zmartwieniem jest upadek tradycyjnych wartości. To, zdaje się, wartość zbliżona do polskiej (i przynajmniej kilku innych krajów europejskich). Najbardziej typowym dla regionu problemem, niespotykanym w Europie, okazują się malejące ceny ropy naftowej, czyli surowca, na którym opiera się istnienie kilku krajów, gdzie przeprowadzano ankietę – to martwi równo dwie trzecie ankietowanych, a nad Zatoką Perską aż 80 proc. Tyle, że w tym momencie znowu nie chodzi o jakąś „islamską specyfikę”, ale o zwyczajne kwestie bytowe. Spadające ceny ropy oznaczają zagrożenie dla polityki społecznej państwa. Arabia Saudyjska, widząc spadek dochodów z tego tytułu, pierwszy raz w historii wprowadziła podatek VAT. Młodzi ludzie boją się dalszych cięć, które w zestawieniu z bezrobociem i niskimi zarobkami jeszcze skomplikują ich życie.
Jeszcze jedno potwierdzenie faktu, że właśnie codzienny wymiar ekonomii najbardziej spędza sen z powiek młodych Arabów i Arabek znajdziemy w odpowiedziach na pytanie o motywy, jakimi mogą kierować się adepci Państwa Islamskiego. Najpopularniejszą opcją okazało się wprawdzie „nie wiem, jak ktokolwiek mógłby chcieć przystąpić do Da’isz”, ale o zaledwie punkt procentowy mniej (24 proc.) zdobyła odpowiedź wskazująca na biedę i brak perspektyw. Nie są to puste słowa. Najwięcej arabskich rekrutów Da’isz pochodzi z krajów, których obywatele i obywatelki w ankiecie najgłośniej podkreślali brak szans na zdobycie pracy. Na dalszych miejscach w sondażu znalazły się odpowiedzi odwołujące się do religii – motywacją do przystąpienia do Państwa Islamskiego (18 proc.) miałoby być przekonanie o tym, że wierzy się w jedyną słuszną interpretację islamu, zaostrzenie się konfliktu między sunnitami i szyitami (17 proc.), marzenie o życiu pod rządami sprawiedliwego kalifa (13 proc.). Tyle, że jedno nie wyklucza drugiego, a wręcz przeciwnie. Młody człowiek bez pracy i szans na samodzielność będzie z większym zainteresowaniem słuchał radykalnych kaznodziejów, wzywających, by rzucić nędzną egzystencją i z bronią w ręku ruszyć na niewiernych (oczywiście za wynagrodzeniem, Państwo Islamskie swoim żołnierzom płaci sowicie). A nawet i wysadzić się w powietrze, jeśli w zamian za beznadziejne życie dostanie się nagrodę w raju.
Uderza w sondażu również powszechne rozczarowanie efektami tzw. arabskiej wiosny, której właśnie młodzi ludzie z miast byli najbardziej entuzjastycznymi uczestnikami. Pamiętacie, jak zachwycano się wpływem mediów społecznościowych na szerzenie demokracji? Jak wieszczono, że Facebook i Twitter w rękach pełnych entuzjazmu młodych ludzi staną się narzędziami prawdziwej „dobrej zmiany” na Bliskim Wschodzie i w Afryce Północnej? Niestety, rację mieli ci nieliczni trzeźwi autorzy, którzy wskazywali, że na chaotycznym obalaniu rządów skorzystają przede wszystkim islamscy radykałowie. Pięć lat po „demokratycznym przełomie” jako taką demokrację wyłącznie w Tunezji – notabene jednym z najmniejszych i najmniej istotnych pod względem strategicznym państw, w których protestujący wyszli na ulice. W większości pozostałych państw skończyło się na półśrodkach i wygaśnięciu manifestacji, albo na ich zwyczajnym stłumieniu. Wojny domowej o włos uniknął Egipt, ale i demokracji nie osiągnął – po obaleniu autorytarnego Mubaraka swoją wersję autorytarnego państwa zaczęli budować Bracia Muzułmanie, nie dali jednak rady doświadczonym w rządzeniu wojskowym, którzy skutecznie – i przy znacznym społecznym entuzjazmie – odrestaurowali dawne porządki. Tam, gdzie Stanom Zjednoczonym i części krajów europejskich szczególnie zależało na „promowaniu demokracji”, rzeczone promowanie albo przybrało postać otwartej interwencji (Libia), albo interwencji pośredniej (Syria).
W obu przypadkach przynosząc mieszkańcom tych krajów śmierć i zniszczenia sto razy gorsze niż te, który były ich udziałem pod rządami Baszszara al-Asada i Mu’ammara Kaddafiego. Rządy obydwu oczywiście niewiele miały wspólnego z liberalną demokracją, ale czy za orędowników swobód i wolności obywatelskich można uznać jordańskiego króla Abd Allaha, rządzący Bahrajnem ród Al Chalifa czy wreszcie wahhabickich Saudów? Przeciwko nim też protestowano, a jednak supermocarstwa nie zdecydowały się uruchomić swojego wsparcia. W końcu akurat z tymi autorytarnymi władcami USA dogadują się znakomicie.
Młodzi Arabowie, nawet jeśli nie interesują ich niuanse geopolityki, słusznie dostrzegają, że w ostatecznym rozrachunku „twitterowe rewolucje” wiele dobrego nie przyniosły. Zadowoleni są, mimo wszystko, tylko Egipcjanie (61 proc.) – obywatele kraju, w którym wątpliwe zdobycze arabskiej wiosny w postaci rządów Braci Muzułmańskich zostały już zredukowane do zera. Wśród Tunezyjczyków entuzjazm dla młodej demokracji wyraża ledwie 24 proc. ankietowanych. W końcu młodzi, którzy wyszli w tym kraju na ulicę, borykali się głównie z bezrobociem, niskimi zarobkami, brakiem perspektyw. Demokracja parlamentarna niewiele w tym względzie zmieniła. W Libii bez Kaddafiego, za to z dwoma rywalizującymi rządami i rosnącymi wpływami Państwa Islamskiego, żyje się lepiej 14 proc. młodych kobiet i mężczyzn. Ponad 58 proc. ankietowanych stwierdziło, że na chwilę obecną stabilność na Bliskim Wschodzie jest dla nich ważniejsza niż szybka implementacja demokracji. Demokrację od stabilności woleliby tylko mieszkańcy krajów Lewantu (Syria, Jordania, Liban), ale tutaj brak możliwości odpytania mieszkańców najważniejszego i najludniejszego, przed wojną domową, kraju subregionu – Syrii – może całkowicie zaciemnić stan rzeczy.
Więc jednak „uzasadnione islamem” dążenie do dyktatur, obce nam, światłym Europejczykom? Niekoniecznie. Marzenie o życiu w pokoju trudno uznać za coś szczególnie dziwnego. A rozczarowanie „rewolucjami” nie wymazało marzeń młodych ludzi o swobodach obywatelskich. Ich zakres chciałoby poszerzać 67 proc. ankietowanych w ogólności i aż 74 proc. młodych mieszkanek i mieszkańców konserwatywnych państw Zatoki Perskiej. Być może rysuje się trend, przed którym te państwa będą musiały – powoli – ustępować, tym bardziej, gdy spadające ceny ropy nie pozwolą im dłużej kupować pokoju społecznego. Identycznie wygląda poparcie dla poszerzania zakresu praw kobiet przewidywanych przez lokalne ustawodawstwo – chce tego 67 proc. ankietowanych, 68 proc. młodych Arabek i 66 proc. Arabów. W czołówce krajów, gdzie młodzież chce tego najbardziej, Zatoka Perska właśnie. W Arabii Saudyjskiej większych swobód dla obywatelek chce aż 90 proc. ankietowanej młodzieży. Można domyślić się, że właśnie z uwagi na takie tendencje kobiety zostały w ubiegłym roku dopuszczone do udziału w wyborach do rad lokalnych. Kilkanaście zdobyło mandaty, chociaż bezpośrednią kampanię wyborczą mogły adresować tylko do innych kobiet.
I wreszcie pytanie o religię – czyli zasadniczo islam – w ogóle. Ponad połowa młodych Arabów, w zdecydowanej większości wierzących, raz jeszcze opowiedziała się przeciwko sporom opartym jedynie na interpretowaniu świętych tekstów, stwierdzając, że religia odgrywa zbyt wielką rolę w życiu politycznym Bliskiego Wschodu. Przeciwnego zdania było tylko 29 proc. Szczególnie negatywny wpływ przypisuje się konfliktowi między sunnitami a szyitami – to zdanie 72 proc. młodych ludzi. Którzy, jak widać z wcześniejszych pytań, woleliby raczej żyć w pokoju, niż brać w nim aktywny udział.
Na koniec jeszcze jedna kwestia, która burzy stereotyp o tym, że świat arabski to monolit złożony z identycznych w swoim fanatyzmie wyznawców islamu. Ankietowani byli wybitnie podzieleni, gdy zapytano ich o ocenę kluczowych wydarzeń w regionie – wojny w Syrii i porozumienia nuklearnego z Iranem. Zbliżona liczba młodych ludzi widzi w tej pierwszej obcą interwencję lub ludowe powstanie, podobnie tylko sześć punktów procentowych dzieli zwolenników od przeciwników rozmów z Teheranem. Młodzi mieszkańcy Bliskiego Wschodu nie są pewni, co przyniesie im przyszłość i mają podstawy obawiać się, że nie będzie to nic dobrego. Na ich miejscu każdy myślałby podobnie.