W Wielkiej Brytanii rozpoczęła się największa od pół wieku odmowa pracy osób zatrudnionych w spółkach kolejowych. Protestują konduktorzy w pociągach podlondyńskich kolei dojazdowych. Związki zawodowe chcą również pokazać siłę po ustawowym obostrzeniu warunków zwoływania strajków, wprowadzonym przez reakcyjny rząd Torysów
Workers at Southern Railway are going to be balloted about fresh strike action. #HeartNews pic.twitter.com/jAKymrZmCD
— Heart South News (@HeartSouthNews) August 3, 2016
Pierwszy dzień strajku pokazał, że przerwanie pracy przez związkowców doprowadziło do licznych komplikacji komunikacyjnych. Dyrekcja spółki obiecywała co prawda, że utrzyma ruch co najmniej 60 proc. pociągów, ale w praktyce okazało się, że na liniach transportowych zapanował totalny chaos. Podczas porannego szczytu dojazdów do Londynu pasażerowie tłoczyli się na peronach i w wagonach, zmuszeni przesiadać się po drodze do pociągów innych spółek kolejowych.
Odważne kroki podjęte przez kolejowych związkowców spotkały się z brutalną reakcją antypracowniczego rządu Theresy May. Czołowi politycy robią co mogą, by przekonać obywateli, że strajk jest wymierzony w zwykłego człowieka, który nie będzie mógł skorzystać z transportu. Prym w propagandowym przekazie wiedzie minister transportu Chris Grayling, który podkreślił, że strajk jest absurdem, gdyż nic nie grozi stanowiskom pracy, ani zarobkom kolejarzy. Ich akcja przyniesie natomiast wielomilionowe straty gospodarce brytyjskiej stolicy. Ciekawe minister zdaje sobie sprawę, jakie szkody społeczne powoduje ograniczanie praw pracowniczych i ograniczanie pola działalności związków zawodowych?