Trwa wojna nerwów przed planowanymi negocjacjami, które, jak zapowiadał ONZ, miały doprowadzić do pokoju w Syrii. Nadal przy tym nie wiadomo, czy do rozmów w ogóle dojdzie.
Delegaci rządu Baszara al-Asada i przedstawiciele opozycji mieli zjechać do Genewy i rozpocząć rozmowy dzisiaj. Zachodni dyplomaci cytowani przez agencję Reutera mówią jednak, że sukcesem będzie, jeśli negocjacje wystartują w środę. Problemem pozostają różnice zdań między Rosją i USA dotyczące składu delegacji opozycyjnej (a być może dwóch delegacji). USA chciałoby wrzucić do niej sponsorowaną przez Saudów Armię Islamu (której nazwa mówi sama za siebie), na co nie zgadzają się Rosjanie. Moskwa z kolei domaga się obecności Rady Demokratycznej Syrii, organizacji, która zdaniem pozostałych przedstawicieli opozycji jest całkowicie zależna od al-Asada i w żadnym wypadku nie reprezentuje strony antyrządowej. Jednak nawet ci, którzy bez żadnych wątpliwości mieli zasiąść do stołu, zapowiedzieli, że nie uczynią tego, dopóki armia syryjska będzie bombardować zajmowane przez swoich przeciwników obszary i prowadzić oblężenia opanowanych przez nich miast, nie przejmując się losem głodującej ludności cywilnej. Opozycja chce również zwolnienia więźniów politycznych.
Z humanitarnego punktu widzenia są to żądania niewątpliwie zasadne. Problem w tym, że artykułujący je opozycjoniści dawno nie mają już posłuchu w kraju. Tam wśród sił wrogich al-Asadowi karty rozdają sunniccy fundamentaliści – Państwo Islamskie i kilka innych, mniejszych organizacji. Upór opozycji dziwi tym bardziej, że strona rządowa w ostatnich dniach jeszcze się umocniła dzięki nowym sukcesom militarnym. 24 stycznia wojsko syryjskie, z pomocą rosyjskiego lotnictwa, odbiło z rąk dżihadystów z Frontu Obrony Ludności Lewantu Rabi’ę – miasto, które w rękach opozycji było od czterech lat, ostatni większy bastion sił antyrządowych w północno-zachodniej Syrii.
Negocjatorzy opozycji nie chcieli zasiąść do stołu nawet mimo faktu, że, jak sami twierdzą, naciskał na nich w tej sprawie sekretarz stanu USA John Kerry. Prawdopodobnie zainspirował ich innego rodzaju sygnał, jaki popłynął wczoraj od wiceprezydenta USA Joe Bidena. Po spotkaniu z premierem Turcji Ahmetem Davutogu polityk ten stwierdził, że jeśli nie uda się wypracować politycznego rozwiązania w sprawie Syrii, jego kraj nie zawaha się przeprowadzić interwencji zbrojnej. Jej celem miałoby być Państwo Islamskie. Biden niedwuznacznie jednak zasugerował, że razem z tureckim sojusznikiem zamierza dalej popierać sunnicką opozycję walczącą z al-Asadem. Tę część jego wypowiedzi aż trudno komentować, mając w pamięci fakt, że Amerykanie już nie raz przyznali, że broń, którą słali „demokratom”, w istocie lądowała w rękach dżihadystów. Udzielanie przez USA pomocy szlachetnym syryjskim demokratom miałoby wszelkie szanse zakończyć się katastrofą porównywalną co najmniej z konsekwencjami „demokratycznej interwencji” w Iraku. Oczywiście ucierpieliby w niej przede wszystkim cywile – a demokratyczna opozycja, walcząc o zachodnie poparcie, albo dopuszcza taki scenariusz, albo wykazuje się rzadkim brakiem politycznej wyobraźni.
Trudno oprzeć się wrażeniu, że gdyby Amerykanie i Turcy ruszyli do Syrii z „bratnią pomocą”, przy okazji doszłoby także do całkowitej masakry Kurdów. Biden podczas wizyty nazwał Partię Pracujących Kurdystanu „zwykłą organizacją terrorystyczną” i załamywał ręce nad działalnością kurdyjskich partyzantów. Co skłania Kurdów do tak desperackiej walki z tureckim uciskiem, nie wytłumaczył.
[crp]