Site icon Portal informacyjny STRAJK

O budzeniu świętego ducha w narodzie

fot. youtube.com

Zapowiadane Światowe Dni Młodzieży to nie wydarzenie religijne. Zaledwie masowa impreza organizowana przez polski kościół dla podporządkowanych mu baranków. Na takie wydarzenie nie ma miejsca w kraju, w którym od stuleci religijność była (i jest) obrzędowa, jarmarczno-stadna i bałwochwalcza. Więc na jej miarę została ona skrojona.

Nic więc zaskakującego, że kardynał Dziwisz oczekuje od stwórcy w czasie jej trwania słoneczka jeno i umiarkowanej temperatury. Bo reszta potoczy się, jak przewidziano. Będzie tłoczno, hałaśliwie i słodko od miłości bożej. A uczestnicy zostaną „ubogaceni”, jak choćby pewien młody głupek z Afryki, co na te Dni (przed czasem zresztą) przybył, bo JP II kiedyś w jego kraju powiedział, że ma „iść tą drogą”. Wyznał zatem przed kamerami TVP, że musi znaleźć się teraz właśnie w Krakowie. I nawet nie dodał, że tam będzie raj dla młodych katolików, bo to jasne, jak słońce, które po modłach musi zaświecić.

Ta jednak polska religijność, nadająca charakter owej imprezie, jest w istocie sprawą drugorzędną. Skupianie więc uwagi tylko na niej, to zatrzymanie się na powierzchni. Ma bowiem cel inny: wielką, logistyczną mobilizację polskiego kościoła. Pozwoli ona sprawdzić nie tylko stopień zależności od niego państwa i możliwości jej pogłębienia (zwłaszcza dojenia finansowego). A przede wszystkim: ukaże ona uzyskany w ostatnim ćwierćwieczu stopień podporządkowania ludu miast i wsi funkcjonariuszom pana B… Zwłaszcza – młodzieży, deklarującej z nim duchowy związek.

Nie należy więc patrzeć na nią tylko z perspektywy planowanych krakowskich i podkrakowskich wydarzeń. Przecież pod hasłem Światowych Dni Młodzieży już od ponad roku w całym kraju podjęto działania, by ojczyzna nasza stała się w ten czas wielomilionowym domem modlitewnym, a najmniejsza w niej dziura przytuliskiem dla pielgrzymów z zagranicy.

Aby to się stało, należało zmobilizować nade wszystko żeńska i męską młódź zakonną, alumnów seminariów duchownych, wikarych, ministrantów i niezbyt nadszarpniętych przez ząb czasu dewotów płci obojga do organizowania imprez religijnych lub parareligijnych nawiązujących do owych Dni i budujących ich świętość. Do tego też celu angażowano za bóg-zapłać władze samorządowe, instytucje kultury i nauczycieli. Krótko mówiąc: na szeroką skalę powołano i przećwiczono karną armię ideologiczną kościoła, stapiając ją z aparatami państwa.

Ona zaś sprawnie posłużyła wymuszaniu religijno-politycznej, „patriotycznej” poprawności narodu. A młodzieży zwłaszcza. Tej młodzieży, która woli się nie wychylać i – wciąż niestety – stanowi większość. Więc godzi się robić i klepać, co każą. Choć wciąż nie wiadomo, czy aby, gdy nadejdą te Dni, potulnie wybierze w Krakowie i pod nim pacierze i puste rytuały, czy wolność od czarnych i wakacyjne figle. Choć i na tych Dniach okazji do figlowania (także „grzesznego”) nie zabraknie.

A jednak – niezależnie od tego, czy stanie się tak, czy inaczej – setki, tysiące, a może dziesiątki tysięcy razy wybrzmi „Barka”, chwała czerwonych beretów episkopatu oraz wszelkiej maści kościelnych sukienkowych. I duch się pojawi prawdziwie boski, ogarniając swym oddechem polską ziemię, „tą ziemię”.

Będzie to bowiem wszystko na miarę polskiej religijności, dla której od wiek wieków, jak w swoim „Słowniku teologicznym” pisał stary Holbach, Bóg to „synonim duchowieństwa lub, jeśli kto woli, zarządzający sprawami teologii, starszy dostawca duchowieństwa, upełnomocniony zaopatrzeniowiec świętego rycerstwa. Słowo boże jest słowem duchownych; królestwo boże jest domem pogrzebowym duchowieństwa; wola boża – wolą sług bożych. Obrazić Boga oznacza obrazić duchowieństwo. Gdy mówią nam, że Bóg się gniewa, oznacza to, że u duchownych jest niedobrze z wątrobą. Jeśli na miejsce słowa Bóg wstawić słowo duchowny, teologia stanie się jedną z najbardziej prostych nauk. Wynika stąd, że na świecie nie ma prawdziwych bezbożników, któż bo­wiem, będąc przy zdrowych zmysłach, będzie przeczył istnieniu duchowień­stwa? Za bardzo daje się nam ono we znaki”.

Te osiemnastowieczne słowa brzmią w dzisiejszej, sklerykalizowanej Polsce strasznie. I mało kto ośmiela się je przytaczać. Porażają bowiem swą aktualnością. Ujmują wszak istotę panującej u nas tylko –jak już powiedziano – obrzędowej, jarmarczno-stadnej i bałwochwalczej religijności. Mogą więc być uznane za (ukryty przed kościółkowymi barankami) znak firmowy Światowych Dni Młodzieży. Choć nasze rodzime realia są jeszcze bardziej brutalne.

Prawda przecież jest taka: „W rzeczywistości polskiego społeczeństwa początku dwudziestego pierwszego wieku problem boga, to przede wszystkim problem polityki, ekonomii, prawa i przestępczości, także seksualnej,  to problem pasożytnictwa, zacofania i swoistej spółdzielni-instytucji trzymającej w leasingu „życie wieczne” i „dobrą nowinę” za pomocą średniowiecznych metod pożenionych z dzikim neoliberalnym kapitalizmem. To totalne błogosławieństwo kościoła katolickiego w Polsce dla neoliberalnej strategii globalistycznej zapewniło w dużej mierze prawie bezkonfliktowy przełom transformacji i potulne podporządkowanie się katolickich owieczek chwalonemu przez pasterzy neoliberalnemu rynkowi dzikiego kapitalizmu i akceptację powszechnego rabunku własności społecznej”.

Słowa te padają na początku znakomitej książki Jerzego Kochana „De non exisitentia dei, czyli o nieistnieniu boga”, która ukazała się w roku poprzednim, gdy właśnie trwały przygotowania do owych Dni. Przytaczam je tutaj, bo dobrze bowiem zwierają te krótkie rozważania. Chciałbym jednak by i do niej przyciągnęły uwagę, zwłaszcza młodzieży, bo wiedzę oferują na całe życie. Ale – wiadomo – ona nic nie czyta. A nawet jeśli, to nie teksty tu publikowane. Książki więc Kochana dla niej nie będzie. I mała to pociecha, że nie ma też boga. Chyba, że istnieje on – jak powiada Holbach – jako „starszy dostawca duchowieństwa, upełnomocniony zaopatrzeniowiec świętego rycerstwa”.

Exit mobile version