Każdy z nas ma interesy. Lepiej lub gorzej rozumie, czego mu potrzeba, czego mu brak, od czego i od kogo zależy zaspokojenie jego potrzeb, dostęp do niezbędnych dóbr, możliwość upomnienia się o swoje, docenienie wysiłków i zasług. A w związku z tym – u kogo szukać wsparcia, komu pomóc ze swej strony (we własnym i wspólnym interesie), z kim się sprzymierzać, przed kim się bronić, komu opierać.
Hola, hola! To już nie każdy rozumie, nawet mętnie, intuicyjnie czy opacznie. Jak wiadomo od dawna, co najmniej od Marksa, świadomość interesów (tak jak świadomość własnego położenia, statusu) może być świadomością fałszywą. Często więc owce głosują na wilki (jak studenci i bezrobotni absolwenci uczelni na Korwina-Mikke), kury wybierają lisa na starostę kurnika, gołodupcy wkurzeni na kapitalizm i oligarchię widzą zbawcę w osobie Donalda Trumpa. A staruszki – słuchaczki Radia Maryja – oddają ostatni grosz na Ojca Tadeusza, jako ikonę i obrońcę biedaczków.
Polacy biją rekordy w takich wyborach, w aktach miłości i adoracji nieodwzajemnionej lub w naiwnych oczekiwaniach i kalkulacjach obywateli uważających się za spryciarzy.
W każdym razie jednak każdy z nas ma interesy – nawet jeśli sam ich nie rozumie lub pojmuje je opacznie.
Ale nie każdy ma poglądy.
Nie każdego stać na własne poglądy, gdyż to wymaga, po pierwsze, wiedzy, po drugie – myślenia (i to samodzielnego, odpornego na nacisk otoczenia i pokusę stadnego konformizmu), po trzecie – odwagi, by „wiedzieć swoje” i wiedzieć, dlaczego w odpowiedzi na niekoniecznie sprzyjający układ sił (większość po stronie przeciwników) oraz zmienną koniunkturę, fluktuacje ideologicznej mody.
Dla niektórych z nas to wysiłek nadmierny, a zawsze łatwiej jest płynąć z prądem – wsłuchiwać się w głos z ambony, w aktualną tonację mediów, powtarzać, co ludzie mówią, znaleźć swoje miejsce w raportach z sondaży. Bo wprawdzie sam, gdyby mnie o coś zapytali, może nawet nie rozumiałbym, o co pytają, ale zawsze chętnie przyłą-czę się do tych, którzy już się wypowiedzieli. O, właśnie to mógłbym sam powiedzieć! (gdybym naprawdę miał coś do powiedzenia).
Jeszcze łatwiej jest nie mieć poglądów najdosłowniej – to znaczy zupełnie żadnych, bo nie tylko własnych, ale nawet cudzych powtarzanych na zasadzie echa lub rytualnie „przyswojonych”.
I rzeczywiście, masa ludzi nie ma żadnych przekonań, żadnych ocen, żadnych dążeń ani oczekiwań politycznych (poza praktycznym oczekiwaniem, by kasa się zgadzała, by się nie pogorszyło, względnie mściwą satysfakcją, że kogoś pogonili). Ale nie mają poglądów, bo mieć ich nie chcą. Co zresztą nie jest takie głupie, jak sądzą wstrząśnięci tym intelektualiści, dla których brak poglądów to rodzaj umysłowego upośledzenia, kompromitująca autodegradacja prostaczków. Tymczasem ci mają swój rozumek: wiedzą, że wyznawanie, a choćby tylko uznawanie i głoszenie jakichś poglądów zobowiązuje – i przez to uwiera. W poglądach można się mylić – w ogóle błądzić lub w konkretnych ocenach się pomylić. Poglądy wiążą się z oczekiwaniami, na których można się zawieść. I przede wszystkim: ci, którzy w imię takich czy innych poglądów kogoś zwalczają, a kogoś popierają, przyjmują na siebie współodpowiedzialność. Z ryzykiem, że ich wybrańcy, przedstawiciele uczynią w ich imieniu coś, czego współwyznawcy ani się nie spodziewali, ani nie są w stanie zaakceptować.
Ten, kto ma poglądy (jeśli naprawdę je ma – głęboko przyswojone, nie ornamentalne jak ubiór na dany dzień, tydzień) nieraz jest narażony na rozczarowanie, wstyd za „swoich”, na frustrację z powodu kolejnych zawodów lub nadużyć. Ryzykuje też, że w danej chwili – albo w długo trwającej epoce – jego poglądy będą źle widziane; nie tylko nienagradzane, ale i karane. Wtedy sprawdza się potoczna mądrość konformisty: kto ma poglądy, ten ma kłopoty.
Między innymi z tych powodów (jeśli pominąć społeczne epidemie umysłowego lenistwa oraz ofensywę inforozrywkowej debilizacji społeczeństw) tak wielu ludzi nie tylko nie ma, ale i nie chce mieć poglądów. Ani trwałych, wyznawanych konsekwent-nie i pryncypialnie, ani sytuacyjnych – w konkretnych okolicznościach i sprawach, kiedy trzeba by wyrobić sobie jakieś stanowisko – za lub przeciw. To bierna i obojętna publiczność śledząca – jak zmiany pogody – albo nawet i nie śledząca najpoważniejsze nawet przełomy, zwroty w życiu politycznym, zasadnicze rozstrzygnięcia, decyzje. Budzi się tylko czasem, jeśli dociera do niej, że ta akurat decyzja jej też dotyczy, i to bezpośrednio. Ale regułą jest tu nastawienie: Niech inni się w to bawią, niech się w tym grzebią, tym pasjonują. A mnie wsio rawno. Co ma być, to będzie. Może to, a może tamto. I jakoś to będzie.
Ironicznym komentarzem do tego (ale rzadko się pamięta, że to sarkazm Haszkowski) jest Szwejkowska maksyma: „Jak było, tak było, ale jeszcze nigdy nie było, żeby jakoś nie było”.
Dodajmy jednak, że ludzi bez poglądów byłoby mniej, a tych z poglądami więcej, gdyby na takiej proporcji naprawdę zależało elitom politycznym i mediom. Gdyby więc informacja i publicystyka w mediach pobudzała do myślenia, była prezentacją i analizą rozstrzyganych alternatyw (merytorycznych, nie personalnych!), nauką my-ślenia i argumentacji. Jak wiadomo, tak nie jest: nawet media zwane niegdyś szumnie „opiniotwórczymi” tabloidyzują się bez zahamowań, dostosowując się do reguł „info-rozrywki”, przekształcając relacje z życia politycznego bądź w odpowiedniki sprawozdań na żywo z meczów, wyścigów, turniejów tańca czy śpiewu oraz turniejów niewiedzy, bądź w odpowiednik kroniki towarzyskiej celebrytów.
Politykom również wygodniej jest postawić na marketing (opakowanie ważniejsze niż zawartość) względnie na prostą demagogię poruszającą emocje, nie myślenie. Fakt, to leży w ich subiektywnym i partykularnym interesie. Bo gdyby wśród obywateli przeważali ci z ideowymi wymaganiami i merytorycznymi wyobrażeniami, to rotacja w kręgu polityków byłaby przerażająca, szybko zastępowaliby ich lepsi od nich obywatele.
Paradoksalnie jednak, choć ludzie bez poglądów (w ogóle bez poglądów lub mający bigos w głowie – miszmasz wzajemnie sprzecznych poglądów, tak, że bilans jest na zero) stanowią chyba w społeczeństwie większość, to od ich głosu w tak zwanych demokratycznych i powszechnych wyborach zależy wiele, czasem nawet wszystko.
To paradoks pierwszy, dość pokrewny innemu, że nieraz dyletanci, ignoranci przesądzają o czymś, czego sami nie rozumieją, ponad głowami tych, którzy wiedzą, czego chcą i o czym mowa. Bo nie jest tak, iż jeśli ktoś nie ma poglądów, to nie zabiera głosu ani też nie głosuje w wyborach. Z jednej strony, w różnych wyborach często nie głosu-ją ludzie z poglądami (na znak protestu, wskutek marginalizacji ich opcji, niewiary w siłę własnych głosów). Z drugiej strony, ludzie bez poglądów mają jednak własne interesy i kalkulacje – i dlatego część z nich ustawia się w roli klienteli czy też w roli kogoś, kto rozpisał przetarg na usługę; i wybiera nie według zasad, kryteriów, lecz we-dług ponętności okazjonalnej oferty. Ci głosują raz tak, a raz siak, kiedy indziej z kolei bez obywatelskich wyrzutów sumienia po prostu nie głosują, choćby w grę wchodziły rozstrzygnięcia zasadnicze i niemal ostateczne.
Paradoks drugi polega na tym, że to właśnie „bezpoglądzie” przedłuża trwanie wspólnot politycznych skazanych, wydawałoby się, na żywot krótki właśnie z powodu braku zasad, busoli, kryteriów i granic tożsamości, wyrazistego celu, nawet przewodnika (nie mylić z partyjnym wodzem – wielosezonowym kombinatorem). A zarazem przedłuża kariery polityków, o których po tylu latach, tylu zwrotach o sto osiemdziesiąt stopni, tylu samozaprzeczeniach i popisach amnezji można byłoby sądzić, że nie są wiarygodni dla nikogo. Z nimi jest jak z facetem, który na kolejnych balach w remizie zawsze się wygłupi, ale za każdym razem inaczej, i przez to okazuje się postacią barwną, ciekawą (ciekawe, czym jeszcze zaskoczy).
Bowiem – jak już wspomniałem – to połączenie indyferentyzmu z ignorancją obywatelską jest wygodne, funkcjonalne dla wyalienowanych elit polityków, a raczej politykierów. Politykom lub politykierom odpowiada to, że wyborcom bez poglądów (elektorat – target) wystarczają proste hasła, symbole i rytuały, a nie zadają pytań, nie weryfikują cudownych zapowiedzi. Wyborcom bez poglądów odpowiada zaś to, że nie muszą wnikać w kwestie zbyt trudne i/lub nudne (takie jak programy, analizy zasobów, rachunki kosztów społecznych), mogą natomiast dokonać „wyboru” według mniej kłopotliwych kryteriów – kierując się aparycją kandydatów i pretendentów, ich elokwencją, urokiem osobistym, biskupim lub Rydzykowym namaszczeniem, noto-waniami w rankingach popularności, częstotliwością występów w telewizji.
Tu mamy trzeci paradoks: więź, wspólnota między bezideowymi wyborcami a bezideowymi politykami kształtuje się i umacnia – wbrew pozorom – łatwiej niż między zaangażowanymi politycznie wyborcami, obywatelami a politykami o skrystalizowanych poglądach. Z wiadomego powodu. W ściśle zakreślonych ramach zasad i kryteriów tożsamości znacznie trudniej się zmieścić (a kompromisy są trudne, gdy w grę wchodzą racje ideowe, a nie czysto pragmatyczne). Natomiast w kręgu ludzi o „płynnych” i zmiennych identyfikacjach (identyfikacjach z drużyną, obozem, nie z poglądami) zmieścić się mogą niemal wszyscy.
Smutny to wniosek, ale chyba jest tak: w zabiegach o tzw. niezdecydowanych lub chwiejnych wyborców większe szanse mają ci, którzy stawiają na marketingowo-piarowe sztuczki i efekciki tudzież na kiełbasę wyborczą niż ci, którzy usiłują tym biernym, indyferentnym lub niekonsekwentnym przemówić do rozumu i do sumienia.
Tej pochwały posiadania poglądów nie bierzmy jednak zbyt prostodusznie i naiwnie.
Są wśród ludzi z poglądami tacy, którzy, gdy już poglądy sobie wyrobili, to przestali myśleć. Odtąd już wszystko z góry i na zawsze wiedzą, nie są ciekawi żadnych zmian, nie pragną bynajmniej sprawdzianów, przewartościowań, ale bronią swej doktryny jak wierni ołtarza przed bluźniercami.
Są też wśród nich tacy, którym bardziej zdaje się, że wciąż są sobą, wciąż wierzą w to samo i o to samo walczą, choć po drodze zmieniła się treść lub kierunek ich wyobrażeń i dążeń, a stały jest tylko panteon autorytetów i skarbiec najświętszych symboli oraz terminów. Jest np. taka redakcja, która w nagłówku ma motto „Nam nie jest wszystko jedno”. To zresztą jest prawdą, ale w innym sensie, niż redaktorzy sobie myślą. Bo nawet najmniej złośliwa analiza porównawcza publikacji tej gazety od jej początków do chwili obecnej ujawnia, jak zmienne bywały jej preferencje w kwestiach polityki socjalnej, obchodów 8 marca, prywatyzacji i reprywatyzacji. Nie ma w tym nic dziwnego. W zasadzie każdy, kto ma poglądy – choć nieokolicznościowe, niekoniunkturalne – ewoluuje, uczy się na błędach, a także podświadomie ulega atmosferze różnych momentów historycznych, duchowi epoki. Posiadanie poglądów nie gwarantuje nieomylności, może nawet naraża na ryzyko omylności, myślenia życzeniowego i… hipokryzji. Nie gwarantuje też… wierności. Bo gdy poglądy nie zgadzają się z rzeczywistością, trzeba to jakoś zagadać, zakląć.
Nie od rzeczy będzie pamiętać p o klasycznym rozróżnieniu Stanisława Ossowskiego. Niekoniecznie tym samym są wartości (poglądy) uznawane (rytualnie) przed obliczem otoczenia, wyznawane (żarliwie, autentycznie), deklarowane, wreszcie – realizowane. Nieraz deklarujemy to, co wypada lub czego się od nas natrętnie oczekuje, wymaga. I nieraz realizujemy – czasem z konieczności – co innego niż deklarujemy, także wbrew własnemu przekonaniu.
Prawdą jest zapewne teza, że trudno być w pełni wartościowym człowiekiem nie ma-jąc żadnych poglądów (dokładniej mówiąc – poglądów wyrazistych, spójnych i przy tym własnych, nie zapożyczonych lub „wypożyczonych” na użytek chwili). Prawdą jest też założenie, że w społeczeństwie zdominowanym przez konformistów, zwłaszcza tych zupełnie indyferentnych ideowo, następuje – jak to określił Erich Fromm – „ucieczka od wolności”, a więc masowe przyzwolenie na rządy autorytarne.
Polityczny dramat Polski współczesnej w jakiejś mierze na tym właśnie polega, że ci, którym „nie jest wszystko jedno” są w mniejszości, a ci, którym „wisi” lub którzy „wszystko widzą oddzielnie”, nie czują swej współodpowiedzialności za demontaż demokracji, który w końcu w nich samych też uderzy.
Ale to tylko częściowe wyjaśnienie. Bo widać też, że w politycznym zwarciu wśród tych, którzy mają poglądy, przewagę ma strona skupiająca przecież nie tylko karierowiczów, ale i fundamentalistów, dewotów, bigotów, zdeterminowanych w swoich obskuranckich wyobrażeniach i dążeniach, zespolonych emocjonalną wspólnotą. Siłą tego obozu jest jego zwartość i wiara – mniejsza o to, że w anachronizmy, przesądy, mity. Strona przeciwna jest nie tylko niejednorodna i rozproszona, ale i „letnia”, nie-wyraźna w swych poglądach. Tym trudniej jest tu o wspólny mianownik. Wypadkowa poglądów eklektycznych, rozbieżnych lub rozmytych siłą rzeczy musi być jeszcze mniej wyraźna.
A ta część „publiczności”, która sama nie ma wyrobionych ani poglądów, ani nawet „gustów” (nie widzi więc, kiedy ma przed sobą ideał, a kiedy kicz), jest bardziej podatna na popisy tych, którzy głośno śpiewają wciąż tę samą śpiewkę, zwłaszcza ten sam refren, który wbija się w mózgi jak gwóźdź w ścianę. Nasi ultrakonserwatyści lepiej niż ci „nowocześni” rozumieją mechanizmy reklamy, promocji i propagandy. Wiedzą, że skuteczna jest powtórka z dokręcaniem śruby (jak natrętna melodyjka ze spotu reklamowego, która nie odczepi się od nas do końca dnia), a nie debaty, pole-miki, repliki i założenia programowe.
Można byłoby temu się przeciwstawić, gdyby znacznie wcześniej edukacja w szkołach nie została upodobniona do kościelnych rytuałów ze mszy świętej, procesji albo jasełek. Bo w czym ćwiczona jest młodzież? Wyrecytuj, powtórz, powstań, uklęknij, złóż wieńce, ślubuj, zainscenizuj wyczyny bohaterów. W tej atmosferze nie wyrastają my-ślący obywatele, lecz albo symulanci (to chyba większość), albo kandydaci na mięso armatnie.