1 marca był tego roku dniem szczególnie wzmożonego międlenia słów: „wolność”, „niepodległość”, „patriotyzm”, „antykomunizm” i „komunizm”.
Po ulicach miast i miasteczek maszerowały wojskowe mundury i trzewiki „żołnierzy wyklętych”, nazywanych teraz chętnie „niezłomnymi”. Wypełniały je ciała (na ogół) młodych ludzi. Odbyły się stosowne, jasełkowe rekonstrukcje zdarzeń minionych. W szkołach prowadzono spotkania z babciami i dziadkami, którzy po wojnie nie chcieli dopuścić do „komunistycznego zniewolenia”. Z dumą też ogłosił IPN, że w całym kraju, aż 200 rocznicowych imprez zorganizował. Itd., itp. Wszystko więc było, co trzeba. Ale bez drobiny nawet sensu.
Nie mogło jednak być inaczej. Wszak te międlone słowa i zbudowane z nich hasła nie znaczą nic, jeśli nie są one wyrazem społecznych i politycznych konkretów. A tych tutaj ich zabrakło. Płonął w nich jeno papierowy patos.
Zabawa w niezłomność
1 marca więc był tylko pseudohistoryczną metaforą teraźniejszości społeczno-politycznej: indyczego gulgotania o wielkości narodu, aktualnej zimnej wojnie domowej, braku perspektyw dla większości i żadnego, odważnego pomysłu na Polskę po każdej ze stron konfliktów. Zamiast zaś tego – medialne i uliczne igrzyska, których duch snuje się w mediach po chwilę obecną.
Spróbujmy jednak nie poddać się obrzydzeniu i zniechęceniu, ani podobnym uczuciom… Cofnijmy się na chwilę do obrazu czasów, kiedy rodziły się zdarzenia, po których dziś pozostały banalne i rozdęte nacjonalistyczne igraszki.
A przewodnikiem po nich niech będzie nieżyjący już Kazimierz Wyka – nie tylko klasyk polskiego literaturoznawstwa, ale i (obdarzony niesłychaną wyobraźnią socjologiczną) wybitny badacz rodzimej historii. Nie opisał on wprawdzie stron pookupacyjnej wojny domowej, lecz w studium „Dwie jesienie” (1948 r.) ukazał przesłanki i warunki, które sprawiły, że jej rezultat z góry był przesądzony. I mimo lat, jakie upłynęły od stworzenia tego tekstu – wciąż zmusza on do myślenia.
Popowstaniowa smuta
Zauważa więc autor, że przegrane powstanie warszawskie wywołało swoisty uraz. „Polegał on na przeświadczeniu – powiada – że powstanie upadło, ponieważ dowództwo radzieckie celowo i rozmyślnie nie przyszło z pomocą. Ci sami ludzie, którzy nie lękali się przyznania, że powstanie miało być antysowiecką demonstracją polityczną, zachowywali pretensje i uraz, że strona przeciwko której demonstrowano, nie podało mu natychmiast pomocnej dłoni. I równie szczerze, również bez zająknięcia w jednym zdaniu łączyli oba twierdzenia”. I – dodajmy – uraz ten trwa na naszej prawicy po dziś. Tam samo zresztą w wewnętrznie sprzecznej formie.
Zbiegało sie to z tym, że nawet po klęsce powstania hitlerowcy zabiegali, by przynajmniej część społeczeństwa polskiego przystała na kolaborację z nimi. A jeśli nie na nią, to przynajmniej na wystąpienie przeciwko ZSRR. Temu celowi służyły różne formy kokieterii, a – przede wszystkim – propaganda. Jeżeli realizacja pierwszego celu nie wyszła (wyłączając postawę NSZ), to urzeczywistnienie drugiego przedstawia się już inaczej. Zawiodło grożenie przyszłością, „wspólnym” europejskim niebezpieczeństwem ze strony komunizmu. Ale Niemcy umiejętnie złączyli tonacje „wolnościowe” z urazem popowstaniowym.
Najlepszym zaś dla nich sprzymierzeńcem okazała się postawa rządu londyńskiego, zwłaszcza zaś propaganda emigracyjna po dymisji Mikołajczyka jako premiera. Niemcy nawet nie musieli wymyślać jakiejś szczególnej argumentacji. Czerpali ją z prasy i audycji dla kraju. Cytowali lojalnie i dokładnie, wyrażając przy tym troskę o „biednych Polaków”. Przy okazji przypominano, że z błędnej drogi czas już zawrócić, by naród odnalazł swe miejsce w „domu narodów europejskich”. W tej maskaradzie posunęli się jeszcze dalej: orientując się we wpływie prasy podziemnej, umiejętnie podrabiali ją i rozpowszechniali.
Działalność ta oczywiście nie mogła stworzyć im nowego sprzymierzeńca, ale pogłębiała i tak rozległe szkody polityczne zwłaszcza jesieni 1945 r. Dlatego to – jak czytamy – „emigracja wewnętrzna już wówczas sie rozpoczęła, ostatniej jesieni, a nie dopiero po wyzwoleniu całości ziem polskich”. I – dodajmy – towarzyszyła jej, odpowiednio przez Niemców ideowo przygotowana, wzmożona rekrutacja do walki o „niepodległość” z siłami nowego ustroju.
Wyka wskazuje, że kryły się za tym konkretne uwarunkowania klasowe. Podczas wojny bowiem obok ziemiaństwa utworzyła się swoista neoburżuazja, wzbogacona na okupacyjnych machlojkach i spekulacjach. Dla jednych i drugich zagrożeniem było wprowadzenie stosunków społecznych, które uniemożliwiały zachowanie dotychczasowej pozycji.
Zagrożone również czuły się te wszystkie warstwy, które wprawdzie nie dorobiły się na okupacji, ale były w niej dobrze „urządzone”. Słowem, jak pisze, „poczuli się zagrożeni wszyscy, dla których wolność miała oznaczać powrót do systemu gospodarczego i politycznego z roku 1939, plus niewielkie poprawki w imię tzw. sprawiedliwości społecznej, uwzględniającej ponadklasowy interes ogółu, czy jak to się inaczej pięknie powiada. Bo chociaż sprawdzone wiadomości zza Wisły nadchodziły skąpo, model ustrojowy przyszłej ojczyzny przymuszał do czujności wszystkich jemu niechętnych”.
Z kolei zwłaszcza związana z ziemiaństwem inteligencja te zagrożenia ucieleśniała. Jej zaś postawa wyrażała się w ataku, niechęci lub społecznej absencji. „Atak i absencja – powiada więc Wyka – zaczęły działać natychmiast po wyzwoleniu. Ich imiona brzmiały wówczas: las i emigracja wewnętrzna. Broń polityczna lasu i emigracji wewnętrznej wykuwana była po drugiej (popowstaniowej – przyp. J.K.) jesieni”. Dlatego też rozładowanie mogło się dokonać (i dokonało się) w walce Polski Ludowej w latach 1947-1948. Bez tej walki, jak mówi, „gangrena okupacyjna jątrzyłaby organizm narodu nie wiadomo jak długo”.
Okupacja jednak przyspieszyła procesy wewnętrzne, umożliwiając pełne zaistnienie polityczne klasie robotniczej i chłopskiej. Usunęła bowiem liczne narodowe przesądy, przeszkadzająca spostrzec społeczne zapóźnienie, połowiczność reform z międzywojnia, wreszcie – zależność od kapitału obcego.
Okupant, przejmując bezwzględnie przemysł, bankowość, rolnictwo, hurt handlowy – jak stwierdza Wyka – „nagle jaskrawo odsłonił mechanizmy kolonialnej zależności i uległości kapitalistycznej w jakiej egzystowała Polska przedwrześniowa”. Boć przed wybuchem wojny był on zakryty tzw. interesem ponadklasowym. Okupant ukazał pozorność tego interesu i zmiótł go z pola widzenia klas podporządkowanych kapitałowi.
To właśnie przyspieszyło procesy tworzenia nowego, ludowego państwa. Stanowiło fundament nowej budowli ustrojowej. Wywózki, obozy koncentracyjne i jenieckie, konieczności zarobkowe – przemieszały ludzi różnych warstw i klas, miast i prowincji. Spowodowały Powstanie nowych więzi międzyludzkich, rozbijających wcześniejsze schematy. Nieoczekiwaną rolę odegrały też wywózki do Niemiec. Ludzie stamtąd wracający – rzecze Wyka – pozbawieni byli typowych skażeń okupacyjnych.
W sumie: „w kraju robotnik postawiony w obliczu podwójnej przemocy okupacyjno-militarnej, przy zaostrzonych formach eksploatacji kapitalistycznej, jasno widział, że zmieniają się panowie u dźwigni, natomiast on pozostaje stale. I on jest panem właściwym. Chłop zapamiętał swe miejsce klasowe, dostrzegając, kto na wsi ponosi główny ciężar okupacji, kto opłaca koszty personalnych wywózek – biedota wiejska. Położenie chłopa polskiego na terenach przyłączonych do Rzeszy uczyło go do jakiego niewolnictwa feudalnego prowadzi faszyzm wobec podbitego ludu. I zrozumiał też, że sąsiad-obszarnik nie obroni go przed tym niewolnictwem, lecz on sam, i to w ramach odmiennego niż dotąd porządku gospodarczego. Inteligent prawie powszechnie wyrzucany ze stanowisk przedwojennych, mieszał się z innymi warstwami. Wchodził w ich codzienne życie i na własnej skórze uczył się, jak bardzo krucha jest jego pozycja społeczna, jeśli jej nie wspiera ustrój wolnego społeczeństwa (…). Widział, że jego wolność jest właśnie tutaj, wśród podstawowych warstw narodu”.
W krainie ideologicznych pajacyków
Tyle, w największym skrócie, Wyka. Gdy wnikamy w jego obraz popowstaniowych i tuż powojennych realiów, odsłaniają się złożone przyczyny, dla których nie tylko doszło do rewolucyjnych społecznych i politycznych zmian, ale też już w punkcie wyjścia musiało marginalizować idee i działania przeciwko nim wymierzone. I to nie za sprawą komunistów, ale potężnych żywiołów społecznych oraz związanych z nimi oczekiwań. A także szerokiego frontu jednoczącego zarazem radykalną lewicę, siły postępu, jak i – oczywistego w tamtej sytuacji – nurtu geopolitycznego realizmu.
To wszystko przekładało się na reformę rolną, nacjonalizację przemysłu, likwidację analfabetyzmu i zbiorowy awans klas podstawowych. Owocowało rozwojem sił wytwórczych, odbudową miast, szkolnictwa, służby zdrowia, komunikacji, nieznanymi przedtem przywilejami pracowniczymi i socjalnymi itp. Znajdowało wreszcie wyraz w postawach żołnierzy, którzy nie dopuszczali się masowej dezercji do leśnych oddziałów; w stworzeniu sprawnej machiny państwowej, umiejętnie organizującej funkcjonowanie życia zbiorowego i wszelkiej wytwórczości i kultury.
To nie było więc tak, że Polskę Ludową wymusiły bolszewickie bagnety i pałki oraz działania otumanionych oddziałów „polskojęzycznych” sługusów ZSRR, zniewalających naród i najżarliwszych patriotów. Nic by się nie udało, gdyby chłopi masowo odmawiali przyjmowania ziemi z reformy, swych synów masowo posyłali do lasu, zapewniali walczącym o inną Polskę logistyczne wsparcie wraz z aprowizacją. Nie udało by się także, gdyby, w odpowiedzi na wysiłki nowej władzy, reakcją były strajki polityczne, sabotaże czy żądania powrotu do fabryk dawnych ich właścicieli. Krótko mówiąc: przeciwnikom rewolucji zabrakło odpowiedniego poparcia społecznego.
Oczywiście na ich destrukcyjną działalność musiała być zdecydowana odpowiedź militarna. A wojny domowe przecież należą do najbardziej brutalnych i porażających. Ta powojenna (właśnie po obu stronach) też taka była. I nie ma co jej idealizować. Nie należy jednak, po upływie dziesięcioleci, sprowadzać do walki między dobrem i złem, między godnością, honorem, a podłością i zaprzedaniem, bo to jest ewidentna zdrada historii. Rzeczywistość tamtej wojny była przede wszystkim przejawem dotkliwych sprzeczności społecznych o charakterze klasowym i nic w niej nie było w pełni jednoznaczne. Stały za nią określone interesy i polityczne rachuby, które wciąż wymagają wnikliwych badań.
Zresztą: metodologicznym nadużyciem jest w dzisiejszych opiniach o tych sprawach kierowanie uwagi na pojedynczych ludzi, ich indywidualne cnoty, chrześcijańską gorliwość, prawość moralną itp., którzy ginęli w walce z nowych państwem, gnili w więzieniach, byli szykanowani, bo ich walory były co najmniej tak samo obecne po stronie ich przeciwników.
W planie bowiem społecznym, ekonomicznym i politycznym istotne jest coś innego: nie to, co indywidualnie myśli i przeżywa jednostka, lecz jaką tendencję obiektywnie realizuje. Wszak gdyby udało się leśnym ludkom nowe państwo powojenne rozbić, to (pomijając ewentualną ostrą odpowiedź militarną ZSRR) mielibyśmy ustrój społeczno-ekonomiczny na miarę europejskiego Bangladeszu. I taki status.
Bohaterstwo bowiem i patriotyzm w prozaicznym świecie gospodarki towarowo-pieniężnej nie jest wymienną walutą. Nikt nie dałby za nie złamanego grosza. Choć może chętnie by je zmienił w batalistyczne i sentymentalno- łzawe, lecz dochodowe produkcje filmowe i telewizyjne.
Czegóż zresztą innego mogło by oczekiwać marginalne dla wielkich tego świata, zdruzgotane wojną, społeczeństwo, bez zasobów kapitałowych i bez odpowiedniego miejsca w międzynarodowym podziale pracy, zasobne głównie w niewykwalifikowaną, tanią siłę roboczą? To właśnie szerokie, wielowymiarowe zmiany ustrojowe po 1945 r. sprawiły, że nasze zbiorowe losy potoczyły się inaczej. Więcej: że dziesięciolecia po transformacji już kapitalistyczne państwo polskie żywiło (i żywi) budżet wyprzedawanym dorobkiem pokoleń ludzi pracy w PRL. A gdyby nagle zniknęła stworzona w tamtym ustroju kultura, bylibyśmy teraz zaledwie popkulturowymi dzikusami.
`Trzeba wyjątkowej tępoty intelektualnej i niewiedzy albo żałosnego zaślepienia ideologicznego, by tego nie widzieć. I przejść do porządku dziennego nie tylko nad tym, co pisał przywołany tu Wyka, ale też nad bogatą, dobrze udokumentowaną literaturą historyczną poświęconą najnowszym dziejom narodowym. Sądzę, że to właśnie owo zaślepienie sprawia, iż wyzerowuje się historyczną materię społeczną, z jednych realnych postaw i postaci czyni się bezcielesne anioły, z innych – demony, aby stały się one ideologicznymi pajacykami, uświetniającymi nasz dziki kapitalizm.
Ale nic dziwnego. Wszak, jak już nie raz pisałem, ustrój mamy dziś mniej więcej taki jak w Chinach: neoliberalny w praktyce gospodarczej, duchowo podporządkowany kościołowi, jak tam partii komunistycznej i rządzony przez ślepą i bezduszną biurokrację. Różnica może ta tylko, że nie mamy za sobą (i w sobie) pokładów wielotysiącletniej kultury, a stetryczałą kulturę szlachecką i miernotę naszej dawnej i obecnej burżuazji.
To sprawia, że z kaleko wybranych momentów historii tworzymy zaledwie krainę ideologicznych pajacyków, które ożywiają ci, co przebierając się w mundury „wyklętych”, śpiewają anachroniczne pieśni i piosenki lub wykrzykują hasła na poziomie stadionowych wyjców.
Chociaż, być może, niebawem to tylko będzie dozwolone.
[crp]