Dobrozmianowy zamach stanu na sądownictwo i trójpodział władzy przyćmił feerię wrażeń i komentarzy dotyczących wizyty Trumpa.
I nic dziwnego, bo zmiana ustroju zwykłą ustawą to wydarzenie o praktycznych, dramatycznych konsekwencjach (żarty zwane demokracją właśnie się skończyły). Natomiast show prezydenta Stanów Zjednoczonych (który, sądząc po tonacji „dyskursu medialnego”, naprawdę jest prezydentem wszystkich Polaków) to głównie spotkanie pustosłowia z nabożną czcią i paternalizmu z klientelizmem.
Między słowem a czynem
Są jednak powody, by jeszcze raz pochylić się nad tym dziwnym widowiskiem – nawet teraz, gdy spray frazesów i rytuałów „z przyjęcia w wielkim świecie” już się ulatnia, a na porządku dnia staje przewrót ustrojowy. Po pierwsze, styl tego niesmacznego spektaklu wiele mówi o tym, jak potężny (a teraz i kapryśny) Wuj Sam naprawdę traktuje Polaków. Tak, Ameryka kocha Polskę. Miłością pedofila.
Po drugie, widowisko to wiele mówi o trwałych cechach mentalności Polaków (z wyjątkiem garstki inteligenckich zrzęd). O tym za chwilę. Po trzecie wreszcie, trzeba być ślepym, by nie zauważyć związku pomiędzy wymową tego widowiska i kolorytem „pokomunistycznego” pojmowania racji stanu a bezradnością, bezbronnością liberalnej demokracji, którą gwałcić można do woli i do skutku (zejścia), a odwołać „demokratycznymi” ustawami. Choć związek ten kłuł w oczy – samym miejscem fety i dekoracjami, na czele z budynkiem Sądu Najwyższego RP.
Dialektyczny paradoks zawarty w dobrozmianowej przewrotności polega na tym, że zwykła ustawa okazuje się ważniejsza i skuteczniejsza niż ustawa zasadnicza (czyli ustawa ustaw). Bo też ta zwykła ustawa w rzeczywistości ma taki posmak i taką moc, jak nadzwyczajne dekrety konstytuujące dyktaturę. Ale w Polsce tu i teraz nie zachodzi potrzeba, by zamachu stanu – jako prologu ustrojowej rewolucji – dokonywać dekretami, skoro w parlamencie ma się wystarczającą większość, a poza nim rozległe społeczne przyzwolenie – w postaci bezwarunkowego kredytu zaufania lub co najmniej bierności i obojętności. Demokracja likwidowana jest „demokratycznie”, o czym co chwila informowany jest „suweren” i takie informacje mu wystarczają.
Tu mamy drugi wskaźnik związku między Trump show a przepoczwarzeniem demokracji w trybie 48 godzin, co nie bez powodu kojarzy się dawnym, a teraz znów dzisiejszym opozycjonistom z aresztem prewencyjnym. W jednym i drugim miejscu akcji ważną rolę odgrywa klakierstwo. W sali obrad na Wiejskiej drużyna Prezesa z kolejnymi oklaskami zdaje się intonować „My, Naród”. Tę samą kreację zbiorową odstawił na placu Krasińskich zwieziony autobusami aktyw niekoniecznie biegły w języku angielskim.
Zdziwione miny zaszokowanych eksponentów demontowanej liberalnej demokracji świadczą o tym, że może nawet też czytali – zapomnianą przez lata, jak jakiś zabytek – książkę Franciszka Ryszki „Państwo stanu wyjątkowego”; ale – inaczej niż prezes Jarosław – nie wyciągnęli z tej lektury żadnych praktycznych wniosków. Socjotechnik plasterek po plasterku ogrywa pięknoduchów.
Zwięzłą recenzję Trumpowego występu podczas wizytki w biegu, w przelocie ułożyli „do kupy” liczni publicyści, komentatorzy. Podsumowali ją jako pokaz złego smaku, infantylnej naiwności i nieodwzajemnianego hołdownictwa Polaków skontrastowanego z pragmatyczną sprawnością komiwojażera, który swój interes załatwił (sprzedał, co miał do sprzedania i kupił dobry wizerunek), a jednostronną transakcję okrasił tanimi komplementami. I zbył poważne pytania. My jemu dolary i wciąż te same supliki (więcej wojska, na stałe; wizy), on nam czułe słówka, nawet błogosławieństwa. Jednak przenikliwość większości tych krytycznych komentarzy nie wykraczała poza aksjomat, że Ameryka jest OK, nawet super, tylko ten Trump rozczarowuje.
Nieliczni tylko komentatorzy skupili się na szczególnym, wymownym smaczku samego w sobie widowiska. Oto gość okazuje się… gospodarzem. Polityków i obywateli polskich gościła na ich własnym terenie ambasada amerykańska, konferansjerkę poprowadziła żona Pana Prezydenta. Do pełnej logiki w takiej sytuacji brakowało tylko jednego. To nie rząd Beaty Szydło powinien przywieźć publiczność złożoną z entuzjastów, lecz powinni oni przyjechać razem z Donaldem Trumpem z jego kraju. W przeszłości tak przecież było: odwiedzając i zaszczycając swoich wasali król zajeżdżał do nich ze swoim dworem. Lecz niemal nikt nie był tym zaskoczony: wszak wiadomo z każdego amerykańskiego filmu akcji, że Amerykanie zawsze i wszędzie czują się u siebie. W tym kontekście – tej uroczej zamiany miejscami gości i gospodarzy – przestaje też być niezrozumiałe, że prezydent Trump przemówił do zgromadzonych Polaków jak gospodarz do gości, a ci odpowiadali oklaskami, a nie np. przemówieniem swojego prezydenta.
W pełni tym realiom odpowiadała tonacja relacji medialnych: z zapartym tchem, wręcz spazmem dziennikarze śledzili każdą minutę, każdy metr przybliżania się Air Force One do stolicy Przedmurza, każdy krok i każdy oddech Wizytatora, odgrzewając atmosferę papieskich transmisji sprzed lat.
Paw, papuga i sługa, sługa uniżony
Imprezka na placu Krasińskich to żywa i najbardziej aktualna ilustracja podsumowania „kompleksu polskiego”, jakie w „Grobie Agamemnona” wyłożył Juliusz Słowacki:
„Polsko! Lecz ciebie błyskotkami łudzą!
Pawiem narodów byłaś i papugą;
A teraz jesteś służebnicą cudzą.”
W tej triadzie (paw, papuga, służebnica) wieszcz znakomicie oddał pokrętną logikę mentalności, na jaką składa się absurdalny miszmasz megalomanii, kompleksu niższości, snobizmu, tromtadracji i… serwilizmu lub wiernopoddańczego zaślepienia, tudzież patosu i trywialności.
Oto „prawdziwy Polak” z krwi i kości: zadziera nosa w towarzystwie podobnych sobie gołodupców. On jest lepszy, jako gołodupiec w pawich piórach, jak na szmirowatej rewii, marszem dumnym krocząc po skrzypiących schodach. Wyniosły wobec tych, których uważa za gorszych i słabszych od siebie. Przewrażliwiony na punkcie swojej dumy, godności, urojonego honoru – gotów szablą nos odciąć za każdą uwagę. Puszy się, pyszni, wielbi i czci samego siebie w nieskończonym słowotoku samochwalstwa i w rytuałach autoadoracji. Nie ustaje w tym, choć nie ma wdzięcznych słuchaczy i widzów, a niektórzy śmieją się z boku. Nie szkodzi, sam sobie dopieszczę uszko. Jak onaniście, nigdy mu dosyć samodopieszczenia. I jak onanista w fantazjach seksualnych widzi siebie w roli demona seksu, tak on siebie postrzega mocarnie.
Mniemanie o sobie ma wielkie. Jestem doprawdy wyjątkowy, niezwykły – to oczywista oczywistość. A moja wielkość (mania wielkości) predestynuje mnie do mocarstwowych ambicji. Jam jest przewodnik, lider, ja zaszczycam was szansą, abyście mnie słuchali. To sarmacki i postsarmacki PAW. Od święta i na pokaz dostojny, majestatyczny, nadęty jak balon; w przerwach swojego świętowania własnej doskonałości puszczający pawia.
Ten sam zakompleksiony zaściankowiec z zadupia, choć dodaje sobie znaczenia i otuchy w swoim podświadomym stanie zalęknienia wszystkim, co go otacza, a zwłaszcza tym co się zmienia, a za czym nigdy nie nadąża, zapatrzony jest w „możnych tego świata”, potężniejszych od siebie. Z czołobitnością naśladuje ich, małpuje, próbuje wskoczyć w ich kostium i buty, a na dopuszczenie do ich towarzystwa (choćby tylko w przedsionku) gotów zasłużyć ofiarnością ponad stan i wbrew własnym interesom, wbrew głosowi rozsądku, a nawet dyspozycyjnością, nadgorliwością i lizusostwem.
Sadomaso
Kto ma choćby blade pojęcie o psychoanalizie, ten łatwo zauważy analogię między tym syndromem „pawia, papugi i sługusa” a zespołem sadomaso.
Masochistyczny posmak ma upajanie się – rzeczywistym, jak i urojonym – męczeństwem; kult cierpień, wielkich klęsk przeistaczanych nie w powód do tego, by się czegoś nauczyć, coś zrozumieć, oprzytomnieć, lecz w tytuł do chwały, powód do dumy i pychy, uznawanych za tak zwane „moralne zwycięstwo”. Dlaczego mi tak źle? Bo wokół są wrogowie, i to podstępni, w najbliższym otoczeniu zdrajcy, wśród swoich wciąż jacyś obcy. Ale im większe szkody nam wyrządzili, tym lepiej to o nas świadczy. Cnota uciśniona i zbezczeszczona jest tym większą (a już na pewno bezdyskusyjną) cnotą.
Donald Trump dobrze zrozumiał – nie za sprawą swojej wiedzy, lecz za sprawą doradców, spin doktorów, wrighterów – że „prawdziwy Polak” w całości jest niezabliźnioną, wiecznie ropiejącą raną. I smarował, smarował miodem. Zresztą, nie swoim, naszym.
Lecz nie tylko w tym objawia się masochistyczny „patriotyzm”. Paradoksalnie, wbrew tej mocarstwowej dumie, która okazuje się tylko nostalgią, a nie stanem faktycznym, zwłaszcza w kłopotach z mocarnego i dumnego Polaka wyłazi duch uniżoności, uległości, poddaństwa. W wiernopoddańczym ukłonie i na klęczkach wypatruje i hołdy składa wybawcy, dobroczyńcy, potężnemu patronowi, który w zamian za tę psią wierność (jaka powinna mu zaimponować i wzbudzić w nim poczucie zobowiązania) potęgą swoją i łaską wydobędzie nas ze stanu bezradności, bezbronności, nawet nieudacznictwa.
Prawzór tej postawy – dziś znajdującej wyraz w umiłowaniu wyobrażonej Ameryki, w snobistycznym podziwianiu i małpowaniu wszystkiego, co amerykańskie, ale i w pragnieniu, by zamieszkali u nas dzielni soldiers and marines, byśmy przybliżyli się przynajmniej do statusu Puerto Rico – znajdziemy w epoce napoleońskiej. Co prawda, wtedy więcej ku temu było powodów. Beznadziejność porozbiorowej sytuacji, brak realnych perspektyw samodzielnego „wybicia się na niepodległość” zaowocowała desperackim, a zdecydowanie jednostronnym związkiem miłosnym z Napoleonem – widzianym nie takim, jakim był (imperialista, mówiąc krótko), ale takim, jakim pragnęliśmy go widzieć (Wyzwoliciel, wdzięczny nam adorator i ofiarodawca niepodległości). Jak dziś każdemu wiadomo – choć nie każdy jest gotów przyjąć to do wiadomości – waleczni, bitni i zakochani w Napoleonie Polacy byli dlań tyleż monetą przetargową w grze mocarstwowej, co i mięsem armatnim. Czemu dał wyraz praktycznie.
Lecz Polacy wyrośli w tym masochistycznym patriotyzmie „ginąć w potrzebie i bez pytania, ale prosić o pomoc” tak wówczas, jak i dziś są odporni na tę wiedzę. Celną, choć raczej mimowolną ilustracją tego był przed laty film „Marysia i Napoleon”. W jego wątku historycznym widzieliśmy zatroskanych polskich mężów stanu wypatrujących pokornie w przedpokoju, czy coś wyniknie z cesarskiego pożycia z hrabiną Walewską. Coś wynikło – nieślubny potomek. Lecz kapłani takiej patriotycznej strategii kazali – i dziś jeszcze karzą nam wierzyć – że ten romans dzielnej hrabiny to budujący symbol patriotycznej ofiarności (złożyła siebie, zwłaszcza swe ciało, w ofierze ojczyźnie; mniejsza o to, z jakim skutkiem). Mamy wierzyć, wybaczcie tę dosadność, że hrabina leżąc pod Napoleonem natrętnie zadawała mu pytanie „A co z Polską, sire?”. I że skupiał się wtedy na tym pytaniu.
Ten masochistyczny – i poddańczy – akcent w postawie zdesperowanych patriotów wyraziście ukazał Żeromski w epopei „Popioły”. Znajdziemy tam scenę, gdy po szarży w wąwozie Somosierra (tamtędy, jak wiadomo, prowadziła droga do Polski) umierający bohater krzyczy „Niech żyje Cesarz!”. I drugą, gdy do Polski przebijają się nasi jeszcze dalszą, jeszcze bardziej okrężną drogą – przez Haiti, gdzie starali się zapracować na wdzięczność cesarza tłumieniem tamtejszego powstania. Swoją drogą, ciekawa jest ta podwójna miara i powielanie Odyseuszowego wzorca zwycięskiego powrotu do ojczyzny. Szlak spod Lenino to zdrada i hańba, podczas gdy wędrówka z Bliskiego Wschodu przez Afrykę i Włochy wręcz przeciwnie, a masakra pod Monte Cassino to największe polskie zwycięstwo w wojnie.
Dziś splendor oręża polskiego to oczywiście Afganistan i Irak – z trochę podobnym bilansem tytułów do chwały oraz osiągniętych korzyści. Przy tym „prawdziwy Polak” oczywiście nie widzi związku między destabilizacją tych państw, a potem następnych, i humanitarną katastrofą w Libii, Syrii a naszym wasalnym i „honorowym” (bo „za friko” i za dopłatą) udziałem w grach mocarstwowych, pod szyldem rozjemstwa, interwencji humanitarnej, stabilizacji, ba, walki z terroryzmem. Tym bardziej nie jest w stanie pojąć, że w jakiejś mierze należymy do tych, którzy swoim działaniem ściągnęli do Europy tych strasznych i obrzydliwych uchodźców. Dla nich jednak „prawdziwy Polak” ma tylko poczucie własnej wyższości i nieskrywanej odrazy lub pogardy. Ich nie zawaha się upokorzyć manierami wielkopańskimi (hołoty do domu nie wpuszczam) i pouczeniami, by wracali do siebie walczyć. To jest ten akcent „sado” w polskim patriotyzmie.
Jak widać, „prawdziwie polski” sadomasochistyczny patriotyzm mocno przypomina przepoczwarzenie w świecie owadów. Paw zamienia się w papugę, ta w służebnicę silniejszych od siebie, którym gotowa służyć nie tyle we własnym interesie i za godziwą zapłatę (nie mówiąc już o wzajemności, która zakłada partnerstwo), ile w poczuciu własnej niemocy, a zarazem zaszczycenia.
Sarmata dwudziestowieczny i dzisiejszy nie paraduje w kontuszu, ale w stroju ze skóry i z biczem. Biczuje tych, których się boi, jeśli są słabsi, lub jeśli ma obstawę (jak zając przy niedźwiedziu), a sam jest smagany – lecz przyjmuje to z lubością i z prośbą o jeszcze – kurtuazyjnymi wyrazami uznania dla swojego cierpiętnictwa. Ach, jaka to rozkosz usłyszeć od Donalda, jak nas prześladowano, gnębiono, jak dzielnie i słodko ginęliśmy, jak bardzo i dziś jesteśmy gotowi walczyć, polec, za Amerykę.
Piernik i wiatrak
Zachodzi związek między Trump show a bezradną szamotaniną opozycji w proteście przeciw instalacji jedynowładztwa i wyprowadzaniu Polski z Europy. Potwierdza się tu zwodniczość zbyt dosłownie rozumianej, przekornej formuły „co ma piernik do wiatraka”. Jak wiadomo, wiatrak ma bardzo duży związek z piernikiem – związek mączny.
Polscy demokraci pomstujący na bezceremonialny zamordyzm PiS wiele wybaczyliby (i na długo zapomnieliby) gościowi, gdyby pod gmachem Sądu Najwyższego upomniał się o „standardy”, choć sam je u siebie narusza, co prawda, w pewnych granicach. I nadal chcą wierzyć – lub udają, że wierzą – iż Stany Zjednoczone to nie tylko ucieleśnienie demokracji, ale i gwarant demokracji w całym świecie, w tym Polsce. Wbrew faktom, że Amerykanie – i owszem – praktykują demokrację, ale głównie u siebie i na własny użytek, a demokrację, quasi-demokrację lub dyktaturę w innych państwach traktują instrumentalnie i selektywnie, w zależności od tego, czy mają w tym korzyść, czy mają z tym kłopot. O czym świat się przekonał nie raz.
Polscy demokraci – w poczciwych nawet, pięknoduchowskich intencjach – nie zrozumieli też w porę, zawczasu, iż nie wystarczy przeszczepić nad Wisłę znad Potomaku czy Sekwany gotowej szczepionki demokracji liberalnej z trójpodziałem władzy, pluralizmem partii i mediów, wolnymi wyborami itp.; bo wypadałoby przy tym podjąć ciężką pracę kulturotwórczą, aby przeszczep się przyjął. Zamiast tego pozostawili edukację obywatelską Radiu Maryja i IPN. Mało też dbali o społeczną reprezentatywność swoich wyobrażeń i dobrego samopoczucia. Zamiast nadążać za oczekiwaniami i rozczarowaniami społecznymi, długo trwali w przekonaniu, że „byczo jest, w każdym razie normalnie”. Mogliby też powstrzymać się od groteskowego misjonarstwa (Polska – nauczycielem i eksporterem demokracji na Wschód, do Białorusi i Ukrainy), które dziś razi jak krzywe zwierciadło w lunaparku. Gdyby to zrozumieli wcześniej, nie byłoby pisowskiego walca, ani też nie musieliby modlić się do patrona zza oceanu, by coś zrobił z tym, czemu sami nie podołali.