Pięć lat trwała szokowa terapia zaaplikowana w XIX w. Irlandczykom przez ówczesnych brytyjskich Balcerowiczów. Jej skutki Irlandczycy odczuwają do dzisiaj.
Irlandia w roku 1845 była angielską kolonią o rygorach i represjach znacznie gorszych od odczuwanych przez Polaków w zaborach rosyjskim i pruskim. Na wyspie żyło prawie 9 milionów Irlandczyków. Większość z nich stanowili robotnicy rolni i biedni dzierżawcy ziem należących do angielskich i irlandzkich właścicieli. Dzierżawili farmy produkujące mięso, mleko i masło na brytyjski rynek. No i słynny cheddar. Smaczny i pożywny. W Irlandii wyrabiany, ale przez jego producentów nie konsumowany. Wtedy ponad jedna trzecia ludności „Zielonej Wyspy” żywiła się jedynie ziemniakami z dodatkiem mleka lub maślanki. Tak zdecydowały ówczesne „wolne rynki”.
We wrześniu 1845 pojawiają się pierwsze przypadki zarazy ziemniaczanej. Wykopane bulwy szybko gniją. Na wsi irlandzkiej pojawia się głód. Nic nowego, w poprzednich dekadach bywały podobne zarazy. Skutki głodu łagodzi wówczas polityka Roberta Peela, brytyjskiego sekretarza do spraw administracyjnych w Irlandii. Jego urzędnicy rozdawali głodującym zakupioną w USA, bez zgody brytyjskiego rządu, kukurydzę. Peel zniósł też obowiązujące w irlandzkiej kolonii Prawa Zbożowe, co spowodowało spadek cen chleba. W efekcie jego urzędowania Irlandczycy niedojadali, ale z głodu wtedy nie umierali. Charytatywność Peela wzbudziła sprzeciw brytyjskiego rządu. Zastępuje go więc John Russell – ortodoksyjny zwolennik leseferyzmu – czyli przekazywania wszystkich społecznych problemów w uścisk „niewidzialnej ręki wolnego rynku”. Taki ówczesny Leszek Balcerowicz. Za rządów Russella, od jesieni 1846, zaraza rośnie. Już wszystkie wykopane ziemniaki gniją. Podobnie jest w latach następnych.
Brytyjskie gazety zapełniają się opisami irlandzkich obdartusów. Brudnych i zarośniętych, grzebiących w ziemi w poszukiwaniu czegokolwiek do zjedzenia. Najpierw pogardliwych. Potem nadchodzi współczucie – w prasie pojawiają się obrazy wsi pełnych jeszcze żywych ludzkich szkieletów, egzystujących pośród trupów. Jesienią 1847 roku zaprzestano grzebać trupów. Palono ich razem z ich domami. Palono ze względów estetycznych i higienicznych. Wygłodzeni, osłabieni robotnicy rolni i dzierżawcy podatni byli na szerzące się epidemie tyfusu, dyzenterii, szkorbutu, żółta febry i, rzecz jasna, puchliny głodowej.
Masowy głód niezbyt przeszkadzał żyjącym obok, nadal sytym. Irlandzcy dzierżawcy, ludzie pobożni i honorowi, aż do śmierci starali się wywiązywać z zakontraktowanych dostaw. Zaraza dosięgała jedynie ziemniaków i ziemniakożerców. Na irlandzkich polach dalej rosła soczystą trawa, pasły się krowy dające znakomite mleko, przerabiana na markowe sery importowane na sąsiednią wyspę. Chleba w Irlandii też w piekarniach nie brakowało. Dlatego John Russell deklarował w imieniu brytyjskiego rządu: „Nie mamy zamiaru dokarmiać wszystkich głodujących. Możemy jedynie przeciwdziałać nadmiernemu podnoszeniu cen żywności przez nieuczciwych spekulantów i obniżyć je tam, gdzie wolny rynek nie zadziała”. Wolny rynek tak zadziałał, że w 1848 angielscy ziemianie postanowili zaniepokoić rząd Jej Królewskiej Mości, że ich dzierżawcy masowo mrą, albo emigrują do USA. A to może zakłócić nieprzerwany ciąg dostaw masła i sera na angielskie stoły.
Proszony o interwencję kanclerz skarbu Charles Wood uspokajał: wszystko idzie w dobrym kierunku. Po prostu „klęska głodu zlikwiduje problem przeludnienia Irlandii”. I poufnie wyrażał radość, że taka sprawiedliwość dziejowa nie ubrudzi rąk rządu. Dlatego „Nie powinniśmy się skarżyć na to, co w gruncie rzeczy chcieliśmy uzyskać”. Tu warto przypomnieć, że skolonizowani Irlandczycy nie chcieli bratać się z angielskimi najeźdźcami. Pozostawali zatwardziałymi katolikami, notorycznymi buntownikami i kultywowali swoją kulturę. Ludowe zwyczaje. No i własny język gaelicki. Dlatego problem irlandzkiego głodu zostaje przez rząd w Londynie zmarginalizowany i oddany w ręce Edwarda Trevelyana – asystenta sekretarza skarbu Wooda.
Trevelyan jako ortodoksyjny leseferysta uważał, że problem głodu najlepiej ureguluje wolny rynek. On też ustali naturalnie, czyli sprawiedliwie, ceny. Trevelyan uważał też, że głód jest wyrazem boskiej sprawiedliwości. Woli boga, której człowiek powinien się pokornie podporządkować. „Lekarstwem wszechrozumnej Opatrzności”. Pozostali brytyjscy politycy uważali podobnie. Głód to słuszna kara losu dla Irlandczyków, którzy co rusz kąsają przyjaźnie wyciągniętą rękę brytyjskiego imperium. Zatem po co ich karmić? Nawet dla uważanego za światłego, przyszłego premiera Benjamina Disraeliego, Irlandczycy to obca rasa. Ludzie „niesforni, nieodpowiedzialni, leniwi, niepewni, przesądni”. Psujący wskaźniki dynamicznie rozwijającego się Imperium.
Kiedy rząd umył ręce, to sprawy w swój ręce wzięli ziemianie – przerażeni kurczącymi się zasobami dotychczasowych dzierżawców i robotników rolnych. Ziemiańskie Towarzystwo Przyjaciół oraz Brytyjskie Stowarzyszenie Pomocy uruchomiły pomoc dla głodujących. Na wyspie pojawiły się garkuchnie serwujące zupę dla głodujących. Za darmo.
Ponieważ zwykle garkuchnie obsługiwali protestanci, a w kolejkach słaniali się osłabieni z głodu katolicy, no to pojawiła się idea dodatkowej dobroczynności. Zupa tak, ale za porzucenie ohydnego papizmu i wyrzeczenie się Rzymu. A ponieważ Rzym nie palił się do wsparcia głodujących, irlandzkich katolików, niektórzy z nich przeszli na protestantyzm („religię kolaborantów”). Za to zostali pogardliwie nazwani „zuperystami”.
W 1848 rozmiary głodu były tak wielkie, że próbowano niekonwencjonalnych wtedy środków, niezgodnych z panującą w ekonomii religią leseferyzmu. Próbowano organizować pracę dla głodujących, aby móc im wypłacać zasiłki. Dawać „wędkę, broń Boże rybę”. Ponieważ głodujący zwykle nie nadawali się już do żadnej pracy, fingowano ją. Aby tylko nie karmić za nic. Koszt takich „wędek” przewyższał koszty ewentualnego rozdawnictwa ryb. Kiedy okazało się, że jednak trzeba karmić bez „wędki”, to wprowadzono zasadę, że darmowe jedzenie dostanie tylko ten, kto posiada mniej niż ćwierć akra ziemi. No to ruszyła lawinowo sprzedaż ziemi. Na czym skorzystali bogaci ziemianie. Bo ceny ziemi spadły. Była tańsza niż życie ludzkie.
W 1851 roku przeprowadzono w Irlandii kolejny spis powszechny. Poprzedni z 1841 roku odnotował 9 milionów mieszkańców. W 1851 było 6,5 miliona. Historycy oceniają, że z głodu i chorób zmarło wtedy 1,5 miliona Irlandczyków. Drugie 1,5 miliona wyemigrowało do Stanów Zjednoczonych. Wielu z emigrujących nie przeżyło podróży. Byli za biedni na podróż w kabinach. A warunki na przewożących ich „statkach-trumnach” były koszmarne. Wywołana głodem emigracja trwała w następnych latach w najlepsze. Do roku 1990 do USA wyemigrowało ponad 4 miliony Irlandczyków. Obecnie mieszka tam więcej amerykańskich Irlandczyków niż rdzennych na wyspie.
Głód w 1850 roku wygasł, bo zaraza się skończyła. Sadzono coraz mniej ziemniaków, bo ich podstawowi konsumenci zmarli z głodu albo emigrowali. Opuszczone lub sprzedane przez nich poletka zasiliły farmy produkujące mięso, mleko i zboże. Zahamowało to dzielenie farm pomiędzy dziećmi. Przed biedakami stanęła alternatywa: emigracja albo nędzna egzystencja. Wybierano emigrację. Można zatem rzec, że „Opatrzność” przyniosła i cofnęła zarazę. Ale jej skutki były nieodwracalne.
„Głód wyrwał serce językowi irlandzkiemu”. W 1841 roku ponad 4 miliony Irlandczyków mówiło po gaelicku. Był to język oporu przeciwko Anglikom i kolaborującym irlandzkim elitom. Ale też przede wszystkim język wiejskiej biedoty. Tej, która z głodu wymarła, albo wyemigrowała do USA. Pozostali przyjęli język angielski. Tak stał się tak „irlandzki”, że słynna proklamacja powstańcza Patricka Pearsea z 1916 roku była wydrukowana już tylko po angielsku. Po angielsku pisali swe pożegnalne listy skazywani na śmierć bojownicy o niepodległość Irlandii. Po angielsku wydawano rozkazy w Irlandzkiej Armii Republikańskiej walczącej z angielskimi kolonizatorami. Pisano tak, bo angielski po „Wielkim głodzie” stał się też językiem Irlandczyków w USA. Wspólnoty, która po przejściu przez emigranckie piekło, po okrzepnięciu, zaczęła znacząco wpływać na los rodaków mieszkających na wyspie.
Irlandzcy emigranci, aby zupełnie nie stracić tożsamości na nowym kontynencie, kultywowali swój folklor, religię, zwyczaje. Wspierali propagandowo, finansowo, organizacyjnie wszelkie ruchy nacjonalistyczne, wyzwoleńcze. Od XIX-wiecznych umiarkowanych republikanów po radykalną IRA. Pierwszy prezydent Republiki Irlandzkiej, Eamon de Valera, pochodził z USA. Dzisiaj nie pamięta się, że to emigracja irlandzka w USA rozpropagowała Dzień Świętego Patryka na świecie. W XIX wieku na wyspie to święto było już zapomniane, w Ameryce rozkwitło na nowo. Bo Irlandczycy musieli coś swojego pokazać podczas popularnych tam, narodowych parad.
W Ameryce kultywowano i rozwijano irlandzką muzykę, odtwarzano irlandzkie tańce. Irlandzcy aktorzy podbili Hollywood. A przywleczony do USA przez emigrantów irlandzkich Halloween stał się świętem globalnym. I totalnie skomercjalizowanym. Obecnie co roku irlandzką wyspę odwiedza ponad 3 miliony turystów z USA. Niewiele mniej niż żyjących tam Irlandczyków. Trudno znaleźć na wyspie Irlandczyka, który nie ma rodziny w USA. I nie był za oceanem. Nie pracował tam. W drugiej połowie XX wieku, po wejściu do Unii Europejskiej, angielskojęzyczna, niepodległa Irlandia stała się biznesowym przystankiem na trasie USA – Wielka Brytania- Unia Europejska. Język angielski stał się językiem sukcesu i dobrobytu. Jednym z filarów rozwoju gospodarczego.
A teraz czas na Morał.
Terapie szokowe mogą przynieść społeczny sukces. Radykalnie zlikwidować biedę, zmodernizować społeczeństwo, ale pod kilkoma warunkami:
Obszary chronicznej biedy najłatwiej zlikwidować, głodząc biednych na śmierć. Tłumacząc to wolą Opatrzności lub żelaznych praw ekonomii. Dobroczynne skutki takiej terapii odczuwalne są przynajmniej po upływie stu lat.
Bez możliwości emigracji radykalne likwidacje obszarów biedy nie udają się. Gdyby towarzysz Stalin dawał masowo emigracyjne paszporty, nie byłoby wielkiego głodu na Ukrainie i biedy w ZSRR.
Wyjście z „pułapki średniego rozwoju” ułatwia upodobnienie się peryferii do kolonialnego centrum. Irlandczycy przyjęli język angielski, zachowując swą irlandzkość. Przyjmując język metropolii, stali się jej najbliższą peryferią.
Dlatego Polacy powinni dziś rozważyć powszechne przyjęcie języka angielskiego, niemieckiego, albo od razu chińskiego. Można to zrobić masowo, już przy okazji uroczystości Tysiąclecia (+50) Chrztu Polski.
PS. Echa irlandzkiego „Wielkiego Głodu” można usłyszeć w balladzie „ The Fields od Athenry”, wyrażającej smutek irlandzkiego chłopaka, który płynie statkiem więziennym do Australii. Bo w czasie Wielkiego Głodu kradł zboże na polu w okolicy Athenry, polu należącym do podłego Trevelyana. Pieśń tą można usłyszeć w angielskich więzieniach, śpiewaną przez irlandzkich osadzonych, a także w każdym irlandzkim pubie, kiedy lokal jest zamykany. No i podczas przegranych przez Irlandczyków meczów piłki kopanej. Bo jest nostalgiczna, oddaje irlandzki charakter narodowy. Dziś większość ze śpiewających nie wie co to było „zboże Trevelyana”, nie zna historycznych korzeni ballady. Fajna muzyczka jest i tyle.