3 października, w poniedziałek, na ulicach polskich miast i miasteczek, zobaczyliśmy wielkie przebudzenie kobiet. Było ich tam dziesiątki tysięcy. Domagały się prawa do decydowania o swym losie, zdrowiu i przychodzeniu na świat ich potomstwa. Pierwszy raz zresztą, w sposób tak zdecydowany i masowy od 1989 r. zechciały być sobą, czyli podmiotami w życiu społecznym.
A kilka dni później w Sejmie wrzucono do kosza antyaborcyjny pomysł ich całkowitego już prokreacyjnego urzeczowienia przez katolickich talibów i ich mocodawców w sutannach. Bo masowość i determinacja protestujących wywołały przestrach władzy.
Owo przebudzenie zawiera jednak znaczące przesłanie, nad którym warto się teraz pochylić. Ale by je jasno i wyraźnie określić, muszę najpierw poczynić kilka dygresji z pozoru nie na temat.
Proszę więc czytelników o cierpliwość.
Dygresja I: Król Artur i wieśniacy
Entuzjaści „Cyrku Monty Pythona” pamiętają zapewne jego spektakl o legendarnym królu Arturze. A zwłaszcza scenę, w której nakazuje on pracującym w gnoju wieśniakom, by natychmiast porzucili robotę i podążyli za nim w poszukiwaniu Świętego Graala.
Król stał przed nimi wyprostowany. Dumny i władczy. W pięknej rycerskiej zbroi. Z mieczem u pasa i z heroldem obok. Oni zaś byli w łachmanach. Na klęczkach i z motykami. Ale klęczeli nie przed nimi, lecz dlatego, że wymagała tego ich praca. I tak z nim rozmawiali:
– Kto ty jesteś, że nam rozkazujesz? – zapytali.
– Waszym prawowitym królem! – odpowiedział Artur.
– My nie mamy żadnego króla, lecz demokratycznie wybrane władze. Żyjemy tu w komunie i razem uprawiamy ziemię. A ty nigdy tu nie kandydowałeś na żaden nasz urząd! – oni na to.
– Jak to!? – zawołał oburzony król – Oto święty miecz, który otrzymałem od wróżki ze świętego jeziora!
– Wciskasz nam mętne banialuki – odparli chłopi. – Jaki miecz, jaka mokra baba z jeziora? Władza pochodzi od ludu, a nie od jakiejś wiedźmy!
A gdy zdenerwowany władca chciał im spuścić łomot – podnieśli krzyk, że łamie on ich prawo do nienaruszalności osobistej. I na ich obronę z okolicznych pól natychmiast zaczęli nadbiegać inni wieśniacy z motykami.
Scena ta budzi wesołość. Wywołuje ją zderzenie współczesnej mentalności politycznej tych chłopów z treścią legendy, pełnej tradycjonalnej powagi i patosu. Wyraża się w niej groza świata, w którym siły wyższe bezpośrednio mieszają się w życie ludzi. Władza pochodzi natomiast od boga, bogów, czy innych istot ponadludzkich.
Jednak w wersji z owego spektaklu – nie. Artur jawi się w nim obnażony z wszelkiego sacrum, tajemnych sił transcendencji i ich mitycznych przedstawicieli. Mentalność dzisiejsza czyni zeń mitomana i pajaca, który plecie trzy po trzy w prozaicznym świecie nowoczesnej codzienności i polityki. Wieśniacy więc są tu górą. Nie on. Zderzenie ich z królem – śmieszy.
Chwila refleksji jednak nad tym śmiechem powinna go uśmierzyć, bo ukazuje nasz chłodny relatywizm, zarazem – nową mitologię. Z jednej oto strony nie wierzymy w nic, co nie ma charakteru ziemskiego. Legendy są dla nas tylko opowieściami, wypływającymi z morza historii kultury i literackiej fikcji.
Z drugiej – do porządku czegoś uniwersalnego podnosimy demokrację, prawa człowieka, ich nienaruszalność i inne aksjologiczne konfitury cywilizacji Zachodu. A przecież przez tysiąclecia ludzie myśleli kategoriami króla Artura i jego poddanych. Były one dla nich oczywiste i naturalne. Podporządkowywali się też bogom lub bogu, ich kapłanom, wyrokom ciemnego losu i przeznaczeniu.
Teraz kwestionujemy to nawet odruchowo.
Dygresja II: Robaki wątpliwości
Czemu? Może nasza wiara w owe cywilizacyjne konfitury tyle samo jest warta, co przodków we władzę transcendencji? Czy więc nasz śmiech nie zastępuje refleksji nad jednym i drugim?
Można oczywiście te pytania pominąć. I na to wszystko spojrzeć inaczej. Oto byłoby tak, że zarówno to, co zawiera owa bajka o Arturze i wieśniakach, jak i nasze wartości, to tylko historycznie ukształtowane (wyobrażeniowe i intelektualne) stymulatory, zmuszające do określonych zachowań. Te przeszłe, gdy się je zderzy z dzisiejszymi – śmieszą nas jak kostiumy przebierańców. Współczesne – wydają się naturalne i oczywiste, jak gnój, w którym grzebią się chłopi z opisanej tu sceny ze spektaklu „Latającego Cyrku Monty Pythona”.
Ale z tego gnoju wypełzają robaki wątpliwości. Zmuszają do dalszych pytań: czy zaprawdę nie ma nic więcej? Żadnej zasady zasad, żadnego kryterium kryteriów? Czy tylko jedna oczywistość zastąpiła inną? Nic więc nie stoi za nami, jak i za racjami naszych dawnych przodków?
Zapominamy, zanurzeni w cyrkowe igraszki Monty Pythona, że zanim doszło do możliwości powstania tej bajki współczesnych angielskich dowcipnisiów, miał miejsce długi i złożony proces społeczno-historyczny walk klasowych i ideologicznych, znaczony krwią, potem, krzywdą i polami bitewnymi. Bez niego i jego rezultatów nie byłoby całej tej uroczej zabawy.
On to też sprawił, że obie te formy myślenia politycznego okazują się dla nas tylko ideologicznymi wytrychami. Śmiejemy się więc. Potem odwracamy się od robaków wątpliwości. I… idziemy w pustkę.
Dygresja III: Tęsknota za średniowieczem
Choć nie zawsze. Boć przecież ręce powinny nam opadać, i wcale nam nie może być do śmiechu, gdy od wielu już lat, za aprobatą władzy, rozlegają się zupełnie serio głosy np. o wyższości „prawa boskiego” nad stanowionym. Choćby w sprawie tzw. Klauzuli Sumienia. Pozwoliła ona jakiś czas temu katolickiemu talibowi z tytułem profesora medycyny (brylującemu teraz wśród ław poselskich) skazać kobietę na urodzenie potworka. A przecież to historia tego samego rzędu, jak powyższa z bajki o królu Arturze!
Tu bowiem i tam mamy do czynienia z traktowaniem religijnego sacrum, jak gdyby było ono dziś czymś więcej, niż zbutwiałym rupieciem ze społecznej historii kultury. Logiczne więc może by było, by powrócić też do naturalnego dla średniowiecza podążaniu duszy ku Bogu.
A wiodła ona – przypomnijmy – poprzez ciało, nie zakłócone ingerencją medyczną. „Zwłaszcza medycyna – należałoby powiedzieć jak pewien ówczesny mnich – to prawdziwe diabelstwo, bunt przeciw chorobie, słusznej karze Bożej. Bo grzechem jest powstrzymywać duszę na jej drodze ku niebu, przywracać ją życiu doczesnemu”.
Jak widać: mnich ten lekceważył ciało, jako obiekt medyczny, wyciągając konsekwencje z wymogów ówczesnego sacrum religijnego, w obrębie którego choroba (jak i jej leczenie) stanowiła objaw grzechu. Tak więc Boża wola miała rozstrzygnąć, co stanie się z naznaczonym nim delikwentem.
Być może ku temu właśnie zmierzają dzisiejsi katoliccy talibowie w Polsce, poddający tej woli każde zapłodnione ciało kobiety. Choć przecież sacrum średniowiecza znajduje się daleko za nami. Gdyby jednak ożywili je na nowo, ów konował byłby wprawdzie bezrobotny, jak i wszyscy zwolennicy Klauzuli Sumienia, ale Kościół znowu zyskałby władzę nieograniczoną. To zaś warte jest dla niego nie tylko mszy i modłów.
Wtedy mógłby on, jak Artur od chłopów, żądać, by wszyscy słuchali uświęconego przezeń władcy. Podążali za nim np. w poszukiwaniu Świętego Grala, albo wyzwalali Grób Pański z panowania niewiernych.
Chłopi zaś w pokorze dziobaliby ziemię motykami, chwalili Pana i płodzili zawsze użyteczną siłę roboczą. Czasami zaś potworki, bo Pan tak chce. A droga w Jego objęcia byłaby prosta, jak wiara religijnych baranów wszystkich czasów. I jak wolność Polaków w wyobrażeniach rządzących nimi zarówno kiedyś jak i dziś.
Przebudzenie do wolności
Czy w kontekście powyższego nie widać wyraźnie, że polskie kobiety wyległy 3 października na ulice miast i miasteczek, bo zostały potraktowane – ni mniej ni więcej – jak wieśniacy przez króla Artura ze spektaklu Monty Pythona?
Tyle, że miejsce króla zajęli kościelni hierarchowie oraz ich polityczni (i ideologiczni) zausznicy. Uzurpujący prawo do reprezentowania, interpretacji i realizacji domniemanej woli bożej. Żądający, by pod karą więzienia troszczyły się one o św. Grala, który zalągł się w ich brzuchach za sprawą ślepej wędrówki spermy w ich macicach. Nawet, gdy wiadomo, że zmieni się w potworka lub nie ma szans na normalne życie wśród ludzi. Za to – na pewno – na uczynienie bezsensownym życia kobiet, które je urodziły. A także – ich partnerów.
Nastąpiło jednak gremialne przebudzenie kobiet. I bunt, który w praktyce oznacza desakralizację ciała. Jakby mówiły nim, że podlega ono od poczęcia nie boskim, lecz tylko naturalnym procesom rozwojowym. Że biologiczny charakter tego rozwoju nie zawiera w sobie nic boskiego i nie nadaje płodowi żadnej „godności”. Jeśli zaś pojawiają się w nim anomalie, które wykluczają (bądź skutecznie ograniczają) urodzenie się normalnego dziecka, mają prawo korzystać ze swej podmiotowej wolności, by dokonać jego usunięcia.
Ale tę ideę wyraża tylko praktyka ich buntu jako przebudzenia do wolności. Nie znaczy to jednak, że w pełni ją sobie uświadamiają. Bo światopoglądowo wiele z nich (może ponad połowa) tkwi w religijnej malignie. Jest więc rozdarta i pogubiona. I idea ta sama w sobie je przeraża.
Z jednej więc strony już są gotowe bronić swej wolności; z drugiej nie mogą się oprzeć, by nie widzieć płodu, jako św. Grala, którego za wszelką cenę chronić nakazuje im zbiorowy król Artur: dzisiejszy episkopat, odmawiający im tej wolności. Chcą więc utrzymania aborcyjnego kompromisu. I tak przecież (za podszeptem kleru) łamanego od momentu jego uchwalenia. Czego drastycznym przykładem jest przypomniany tu wyżej katolicki talib z tytułem profesora medycyny.
Ale prędzej lub później nadejdzie czas, że na sam ich widok nie będzie można powstrzymać się od śmiechu. Jak ze scen w spektaklu z „Cyrku Monty Pythona”.