Polski rząd właśnie powiedział kilkunastu milionom Polaków i Polek, że ma ich kompletnie gdzieś. Nie nami, pracownikami najemnymi, będzie zajmował się w dobie kryzysu, gdy tracimy wynagrodzenia, zostajemy bez pracy, zaczynamy się zastanawiać, skąd weźmiemy na czynsz. Nie wiemy, ile będzie jeszcze trwać zamykanie nas w domach i co z nami będzie, jeśli na coś poważniejszego zachorujemy (wieści o problemach służby zdrowia, których nie rekompensuje ofiarność jej pracowników, docierają każdego dnia). Już za to wiemy, że gdy politycy z całego świata szukają – choćby tymczasowo – rozwiązań wykraczających poza neoliberalne paradygmaty, rządzący Polską uparcie grzęzną w wolnorynkowym bagnie. A dokładniej: nas zamierzają w nim utopić, bo nawet sobie nie wyobrażają, że mogłoby być inaczej.
W jednym z kryzysowych rozporządzeń był przez chwilę zapis o zagwarantowaniu pracownikom stanowisk co najmniej w odległości 1,5 m od siebie, by duże firmy stały się choć trochę bezpieczniejsze z epidemiologicznego punktu widzenia. Wystarczyły 24 godziny skarg, jak bardzo jest to niemożliwe, by rząd pośpiesznie się wycofał. Politycy, którzy na potrzeby kampanii wyborczej snuli wizje podwyżek płac, ten poseł Kaczyński, który pouczał, że „kto nie może płacić płacy minimalnej, ten chyba nie nadaje się, by prowadzić biznes”, teraz nie tyle wspierają drobnych wytwórców i małe lokalne firmy, co realizują sny krwiopijców.
I są w tym konsekwentni. Wszak rząd puścił mimo uszu wszystkie głosy wskazujące, że rzesza pracowników na śmieciówkach została właśnie wyrzucona na śmietnik, bo nie da się przetrwać za jednorazową zapomogę w wysokości 2050 zł. Tak samo nie ma w nowej tarczy żadnych, dosłownie żadnych, opcji dla bezrobotnych (poza tą z rządowej witryny – weź pożyczkę, załóż firmę!). Morawiecki nie widzi też już najwyraźniej powodu, by mydlić ludziom oczy i opowiadać, jak w „tarczy” nr 1, o jakichś inwestycjach publicznych, które nie wiadomo czego będą dotyczyły i nie wiadomo, kiedy ruszą. Państwo nie tylko w nic nie zainwestuje, ale też będzie zwalniać swoich pracowników. O tym mówi kolejny „środek antykryzysowy”: premier będzie mógł rozporządzeniem ciąć etaty i obniżać wynagrodzenia. I nie, nie spodziewajcie się, że ucierpią na tym pisowscy protegowani w spółkach skarbu państwa czy w telewizji.
Skończyła się koniunktura i skończyło się udawanie, że ten rząd troszczy się o zwykłych ludzi, czyli o większość społeczeństwa. Co zresztą nastąpiłoby prędzej czy później. Teraz jednak polscy peryferyjni neoliberałowie są przekonani, że jest najlepszy moment, by przemówić swoim prawdziwym głosem: nie boją się najmniejszych choćby protestów społecznych, gdy ludzie siedzą w domach, bojąc się o własne fizyczne przetrwanie. O życie.
Pójdziemy na dno bez słowa sprzeciwu?