To drugi po nagrodzie dla Baracka Obamy rażąco niefortunny werdykt Komitetu Noblowskiego.
Recife w stanie Pernambuco, w północnowschodniej Brazylii. Dziewczyna ma 19 lat i na naradzie poświęconej marszowi do murów imperium reprezentuje Związek Zawodowy w kolumbijskiej telekomunikacji. Mamy iść z południa Ameryki Łacińskiej aż do murów imperium, do rzeki Rio Grande, dzielącej Meksyk od USA. Mercedes zaklina obecnych, aby marsz szedł przez terytoria kontrolowane przez FARC, które nie są żadną organizacją terrorystyczną, tylko „ramieniem zbrojnym ludu walczącego o wolność”. Jej związek zakończył właśnie zwycięski strajk przeciwko prywatyzacji firmy. Obyło się bez wielu ofiar. Tylko jeden zabity…
Według raportu amerykańskiej centrali związkowej AFL-CIO, od czasu wprowadzenia w 2008 r. dwustronnej umowy o wolnym handlu między USA i Kolumbią, warunki działania związków zawodowych jeszcze się pogorszyły. Działacze związkowi padli ofiarą 1466 aktów agresji lub gróźb, 955 grożono śmiercią, a 99 zabito.
Teraz, kiedy urzędujący prezydent Kolumbii otrzymał pokojową nagrodę Nobla za doprowadzenie do układu pokojowego z Rewolucyjnymi Siłami Zbrojnymi Kolumbii – FARC, kiedy Kolumbijczycy odrzucili niewielką większością 60 tys. głosów to porozumienie, warto się zastanowić, czy i ten Nobel, podobnie jak niefortunny Nobel dla Baracka Obamy – nie był błędem, a wręcz farsą.
Dwaj byli prezydenci kraju, Samper i Uribe, oskarżają Juana Manuela Santosa o próby zorganizowania zamachu stanu wspólnie z siłami paramilitarnymi wtedy, kiedy oni piastowali najwyższy urząd w państwie. Podobne zarzuty formułują przebywający w więzieniach amerykańskich paramilitarni handlarze narkotykami. To jednak w tym regionie, a zwłaszcza w Kolumbii gdzie nie sposób zajmować się polityka nie mając ludzi pod bronią, standard. Powiedział mi o tym Carlos Bula, były ambasador Kolumbii w Warszawie, który został do Warszawy przysłany przez prezydenta Sampera, żeby uniknąć zemsty tamtejszych szwadronów śmierci za zorganizowanie spotkania szefa partyzantki M19, sekretarza Partii Komunistycznej i młodego obiecującego socjalisty Lucio, zmierzającego do powołania nowej lewicowej formacji, która miała dążyć do zakończenia wojny domowej. Komunista zginął od serii z karabinu maszynowego na pokładzie lecącego samolotu, szefa partyzantki zastrzelono zanim zdążył złożyć broń, a Bulę prezydent wysłał na bezpieczną placówkę do Polski. Byłem wtedy posłem i ambasador Kolumbii poprosił mnie od pomoc w odmrożeniu stosunków między naszymi krajami, po tym jak prezydent Samper kazał „zaaresztować statek z sodą z zakładów w Janikowie”, którą zamówił kartel narkotykowy z Cali. W tym konflikcie Polska, jakże niezręcznie stanęła po stronie kartelu, który potrzebował sody do produkcji kokainy. Udało mi się doprowadzić do zażegnania konfliktu dzięki temu, że umówiłem urzędującego wówczas premiera Józefa Oleksego z ambasadorem Kolumbii.
Kolumbia była obiektem zainteresowania USA z powodu zaopatrywania amerykańskiego rynku w narkotyki. Jednak ingerencje w wewnętrzne sprawy kraju nigdy się Latynosom nie podobały, więc kiedy prezydent Samper nagrał i wyemitował w radio rozmowę z ambasadorem Stanów Zjednoczonych, w której ten wydawał mu instrukcje niczym jakiemuś podwładnemu, znalazł się na celowniku płatnych zabójców. Mimo, że oberwał siedmioma pociskami, jednak jakoś przeżył.
Z naszych mediów i tych publicznych, kontrolowanych przez PiS i tych prywatnych dowiadujemy się, że Santos dostał Nobla, bo prawie pokonał militarnie i zmusił do podpisania traktatu pokojowego komunistyczną partyzantkę, która była w istocie organizacją terrorystyczną trudniąca się handlem narkotykami. To stek kłamstw gdzieniegdzie okraszonych prawdą. Najwięcej jednak jest w tej informacji przemilczeń.
Każdy średnio rozgarnięty telewidz powinien sobie zadać pytanie: jakim cudem partyzantka mogła przetrwać 54 lata bez poparcia miejscowej ludności? Chłopów? A jeżeli zwykli, często nie piśmienni chłopi popierają z narażeniem życia partyzantów, to raczej nie za handel narkotykami, ani nie, dlatego że mają jakieś ugruntowane marksistowskie poglądy, tylko, dlatego że uważają partyzantów za swoich obrońców. O co nietrudno, bo zdecydowana większość bojowników FARC to właśnie chłopi.
Żeby zrozumieć jak powstał FARC trzeba się cofnąć aż do lat 60-tych ubiegłego wieku. Wtedy to weteran wojny koreańskiej, zoologiczny antykomunista Alberto Ruiz Novoa został ministrem obrony i wprowadził w życie doktrynę w myśl, której każdy przejaw buntu, czy obywatelskiego nieposłuszeństwa należało odczytywać, jako przejaw komunistycznej rebelii. Wystarczyło więc, że chłopi w obronie przed bojówkami latyfundystów powołali swoją Samoobronę, aby doszło do krwawych rzezi, które zaowocowały powstaniem FARC – Rewolucyjnych Sił Zbrojnych Kolumbii. Chłopska Milicja była powiązana z Partią Liberalną. FARC był już komunistyczny.
Jednak od początku konflikt ten miał charakter klasowy, a u jego źródeł leżały klasyczne rugi chłopskie. Bo tylko talk można tłumaczyć, że utworzone przez wielkich właścicieli ziemskich formacje paramilitarne doprowadziły do ucieczki ze swych domów ponad 4 miliony ludzi. Każdy biedny wieśniak był podejrzany o sprzyjanie partyzantom, a wieśniacy byli biedni, wszyscy bez wyjątku. Więc mordowano ich masowo chcąc pozbawić partyzantkę zaplecza logistycznego. I robili to zwykle uzbrojeni bandyci, którzy w chwilach wolnych od „czystek socjalnych” (czyszczenia całych obszarów z biednych chłopów) zajmowali się handlem narkotykami. O skali okrucieństwa tych formacji niech świadczą liczne sceny grania „w piłkę głowami zabitych”. Efekt tej polityki „gaszenia pożaru benzyną” był odwrotny od zamierzonego. Po każdej pacyfikacji wsi rosły szeregi mścicieli pomordowanych krewnych. Jednocześnie, podobnie jak ich przeciwnicy z formacji paramilitarnych partyzanci zasilali swe fundusze narkotykowymi pieniędzmi.
Szczytowy okres zaangażowania militarnego armii kolumbijskiej w działania zbrojne przeciw partyzantom przypadał na ośmioletnie rządy prezydenta Alvaro Uribe (2002-2010). Miał on zwyczaj pompowania budżetu wojskowego do monstrualnych rozmiarów i wysyłania armii wszędzie tam gdzie słyszano o obecności FARC. Było to tyleż kosztowne, co nieskuteczne, bo partyzanci nauczyli się uciekać z okrążenia, a fakt, że państwo, z którym walczyli ponosiło coraz większe koszty napawał ich tylko dumą. Teraz każdy partyzant wart był już nie tyle, co kula (dolara) a milion dolarów w wydatkach wojskowych. Do tego doszły skandale związane z ujawnianiem powiązań rządzących polityków z paramilitarnymi i handlem narkotykami. W oparciu o takie zarzuty postawiono w stan oskarżenia 50 deputowanych do krajowego parlamentu. Kiedy Amerykanie i Unia Europejska wciągnęły FARC na listę organizacji terrorystycznych, partyzanci zrezygnowali z porwań dla okupu na rzecz bardziej spektakularnych akcji militarnych.
Polityka „czystek socjalnych” kosztowała Kolumbię 220 tys. zabitych i miliony uchodźców. Bezpośrednią winę za większość tych zabójstw ponoszą paramilitarne bandy tworzone przez wielkich właścicieli ziemskich i zajmujące się handlem narkotykami. Jednak za rządów Uribe cieszyły się one nie tylko immunitetem, ale i pełnym wsparciem ze strony państwa i sił zbrojnych. Ilekroć prezydent Uribe oskarżał kogoś publicznie o powiazania z partyzantami, to człowiek taki był niezwłocznie mordowany przez „nieznanych sprawców”.
Juan Manuel Santos nie był biernym obserwatorem tej jatki. Za prezydentury Uribe Santos był ministrem Obrony Narodowej. Ma on, więc dość krwi na rękach by uchodzić za zbrodniarza, a nie gołąbka pokoju.
Ta konstatacja jest jednak łatwa z perspektywy europejskiej. W Kolumbii nie ma chyba polityka, którego by nie oskarżano o finansowanie kampanii z narkotykowych pieniędzy. A Santos uczył się na błędach swego poprzednika i to uczył się skutecznie. Kiedy doszedł do władzy zaniechał kosztownych operacji wojskowych angażujących duże siły i ciężki sprzęt, na rzecz wyspecjalizowanych jednostek do walki z partyzantką. Armia przestała też brać udział, czy choćby wspierać pacyfikację wsi. Dopiero osiągnięcie dużych sukcesów wojskowych, prawdziwych a nie fałszywych, jakie rozdmuchiwał Uribe, pozwoliło na nakłonienie partyzantów, by siedli do stołu rokowań. Dla lewicowych partyzantów to szansa przejścia do pokojowej, politycznej opozycji. Jednak werdykt obywateli wyrażony w referendum, mającym zatwierdzić układ pokojowy, zdaje się nakładać na prezydenta Santosa obowiązek powrotu do działań zbrojnych.
Nagroda Nobla może być jednak czynnikiem, który przesądzi raczej o próbie zawarcia nowego tym razem mniej korzystnego dla FARC porozumienia pokojowego, które obywatele zaakceptują. Jest to, więc być może nagroda, która sprawi, że pokój i odbudowywanie instytucji państwa i prawa staną się trwałe. Że w polityce tergo kraju broń i narkotyki przestaną pełnić główną rolę.
Pozostaje pytanie, dlaczego w sprawie porozumienia pokojowego społeczeństwo Kolumbii jest aż tak podzielone? To wynik wielu dziesięcioleci rządowych kłamstw, które sprawiły, że miejska część Kolumbijczyków niewiele wie o nędzy i zbrodniach, popełnionych przez skrajna prawicę na wsi.