Miała być demokracja, jest katastrofa na każdym polu. Nawet amerykańscy eksperci przyznają, że sytuacja w Afganistanie jest dziś gorsza, niż przed interwencją USA w 2001 r.
Wojska Stanów Zjednoczonych oficjalnie udały się do Afganistanu, by walczyć z fundamentalistycznym ruchem talibów, a miejscowych nauczyć, że najwspanialszym ustrojem na świecie jest liberalna demokracja. Jak już nie raz bywało, ambitne założenia przerosła rzeczywistość. Według raportu Johna Sopki, specjalnego inspektora ds. odbudowy Afganistanu, talibowie kontrolują dziś większą część terytorium kraju niż w 2001 r. A na terenach, których jeszcze nie opanowali, bynajmniej nie żyje się lepiej. 113 mld dolarów, które przeznaczono na odbudowę zniszczeń wojennych, infrastrukturę i różnego rodzaju inwestycje, w rzeczywistości poszły w błoto. Nie udało się za te pieniądze ani zmodernizować kraju, ani nawet zacząć stawiać gospodarkę na nogi. Wiele projektów w tym zakresie trzeba było po prostu porzucić, bo nie było żadnych gwarancji, że wznoszonych obiektów nie zniszczą partyzanci (na afgańskie wojsko i policję liczyć nie ma po co). A jeśli akurat w danym miejscu partyzantów nie było, amerykańskie fundusze przejadali miejscowi politycy i szejkowie plemienni – Afganistan niezmiennie zajmuje czołowe miejsca w światowych rankingach korupcji i marnotrawstwa. Amerykański kontrolerzy przyznają, że w takich okolicznościach przepadło co najmniej 17 mld dolarów.
Barack Obama chciał, żeby ostatni amerykański żołnierz opuścił Afganistan, zanim on opuści Biały Dom. Dziś wydaje się to absolutnie nierealne, jeśli USA chce uratować cokolwiek z owoców swojego najazdu na Kabul. Co gorsza, do wszystkich problemów Afganistanu dochodzi właśnie kolejny – ekspansja komórek Państwa Islamskiego. Które też by nie powstało, gdyby nie amerykańskie „szerzenie demokracji”.
[crp]