Kolejny popis amerykańskiej hipokryzji na Bliskim Wschodzie dał Barack Obama podczas wizyty w Arabii Saudyjskiej.
Bezgranicznym cynizmem jest już sam sojusz „miłujących demokrację” Stanów Zjednoczonych z monarchią, która zasady działania państwa wywodzi z ultrakonserwatywnej interpretacji Koranu, dokonuje setek publicznych egzekucji rocznie i wspiera w kilkunastu państwach organizacje fundamentalistyczne, w tym zwykłych terrorystów. Dzisiejsza wizyta Obamy w Ar-Rijadzie dowiodła jednak, że Amerykanie nie wyciągnęli żadnych wniosków dotyczących roli sojusznika w regionalnych konfliktach.
Nie wiadomo, o czym Barack Obama gawędził przez dwie godziny z królem Salmanem, podano natomiast do publicznej wiadomości efekty spotkania sekretarza obrony Asha Cartera z przedstawicielami krajów Rady Współpracy Zatoki Perskiej (oprócz Saudów zrzesza jeszcze Bahrajn, Kuwejt, Oman, ZEA i Katar). Uzgodniono na nim, że Amerykanie pomogą w rozwoju wojsk specjalnych państw Zatoki i we wdrażaniu programu rozwoju broni rakietowej. Wszystko oczywiście w celach ściśle pokojowych.
Amerykańskie łodzie do spółki ze statkami państw Zatoki będą również organizować wspólne patrole, by przechwytywać okręty przemycające broń z Iranu do Jemenu, przeznaczone dla popieranej przez Teheran partyzantki Huti. Rzecz jasna o tym, że drugą stronę wojny jemeńskiej – obalonego prezydenta Abd Rabbuha Mansura Hadiego – popiera czynnie Arabia Saudyjska, ani Obama, ani Carter się nie zająknęli. Nie przeszkadza im najwyraźniej również fakt, że to saudyjskie, a nie irańskie samoloty dokonywały podczas wojny nalotów na cele cywilne, niosąc od marca 2015 r. śmierć setkom ludzi. To saudyjska interwencja w wojnie została potępiona przez ONZ jako przyczyna katastrofy humanitarnej w Jemenie. To Saudowie zawierali podczas wojny lokalne porozumienia z komórkami Al-Kai’dy Półwyspu Arabskiego, ilekroć walka z partyzantami Huti szła im opornie. Co na to wszystko Obama? Po raz kolejny poszedł na rękę państwu-sponsorowi terroryzmu, opowiadając, jak z tym terroryzmem walczy…