Partia rządząca dokonała tego, czego nie potrafili jej poprzednicy od 1989 roku: stworzyła założenia ustawy reprywatyzacyjnej. Z prospołecznym wydźwiękiem.
Założenia ustawy są jasne: jakiekolwiek odszkodowania tylko dla spadkobierców i byłych właścicieli. Handlarze roszczeń, którzy na ludzkiej krzywdzie dorabiali się fortun, już nie mogą na nic liczyć. Nie będzie zwrotów w naturze, co oznacza, że skończą się dramaty ludzi oddawanych wraz nieruchomościami w ręce bezwzględnych kamieniczników i czyścicieli kamienic. Odszkodowania nie przekroczą 20 proc. wartości (lub 25 proc. jeżeli wypłacane będzie w bonach) danej nieruchomości i wypłacane będą w bonach reprywatyzacyjnych i obligacjach państwowych. Zostaną też rozłożone na kilka lat, co oszczędzi budżetowi państwa nadmiernych obciążeń, liczonych na miliardy złotych. Ustawa obejmie nie tylko stolicę ze skutkami dekretu Bieruta, ale też i całą Polskę. Roszczenia odszkodowawcze będzie można składać tylko jeszcze przez rok od wejścia w życie ustawy.
Ustawa reprywatyzacyjna, jeśli zostanie przyjęta przez parlament, ma szanse zakończyć haniebne procesy reprywatyzacyjne, często niejasne i opierane na korupcyjnych zasadach, rozpasanie handlarzy roszczeń, którzy korzystając z niejasności reprywatyzacyjnych uczynili z tego zyskowny proceder przy całkowitej bierności państwa i aparatu sprawiedliwości.
Jest rzeczą oczywista, że projekt spotkał się z aprobatą tych, którzy na co dzień stykają się z ludzkimi dramatami wynikającymi z dzikiej reprywatyzacji i gwałtownym oporem tych, którzy wciąż liczą na gigantyczne zyski oparte na „świętym prawie własności” i nie liczących się z prawami innych.
Prawnicy, reprezentujący przedstawicieli dawnych właścicieli już zaczynają jęczeć, że po wejściu w życie ustawy nie zdążą odzyskać odebranej im przez PRL „ojcowizny” (będzie z tej strony padać wiele podobnych słów z równie emocjonalnym podtekstem). Obiecują, a jakże, że polecą ze skargą do Strasburga, bo uważają projekt nowego aktu prawnego za naruszenie Konstytucji.