Piłeś – nie pisz, głosi ludowa mądrość internetu. Najwyższy czas, by i amerykańscy opozycyjni dziennikarze poznali jej głębię.
Czy liberalna elita Stanów Zjednoczonych nadużywa alkoholu? Zapewne. Czy to dlatego popełnia jedno głupstwo za drugim? Raczej nie. Niemniej, przywołane przysłowie w pełni pasuje do sytuacji. Gigantyczna frustracja, którą ubiegłoroczna wygrana Donalda Trumpa wywołała po stronie demokratycznego establishmentu za oceanem przerodziła się kolektywny stan umysłu przypominający trwałe odurzenie lub uzależnienie. W takich wypadkach terapeuci często powtarzają – „ten człowiek musi sobie pomóc sam”.
Z pewnością i ta nieskomplikowana prawda nie dotrze jednak z łatwością do świadomości dziennikarzy „New York Times”, „Washington Post”, CNBC, CNN i pokrewnych im mediów. Choć zrozumienie zawartego w niej przesłania nie wymaga przecież nadzwyczajnej intelektualnej elastyczności czy inteligencji. A nawet jeśli, to idealnie skontekstualizował ją i ze wszelkich ewentualnych subtelności odarł pewien znany bułgarski komentator pisząc: „Jeżeli nie chcesz, żeby jakiś pomarańczowy prymityw wyzywał cię od kłamców i fake-newsów – nie publikuj kłamstw i fake newsów”. Nawet Forrest Gump przyznałby, że jest w tym jakaś logika.
Niestety, opozycja w USA znów odpaliła pełen fałszerstw humbug.
Centralną obsesją mediów wrogich obecnej administracji jest tzw. Russia Gate, czyli domniemane powiązania prezydenta Stanów Zjednoczonych i osób z jego otoczenia z Władimirem Putinem oraz rzekoma pomoc, jakiej ten ostatni udzielić miał temu pierwszemu w trakcie wyborów. Niemniej od ponad roku najlepsi śledczy wszystkich amerykańskich służb wywiadowczych nie byli w stanie uzgodnić i przedstawić PT Publiczności ani jednego elementu czy okoliczności potwierdzających te oskarżenia. Dlatego właśnie poszukiwania dowodów stają się coraz bardziej gorączkowe, a ich dynamika – jak się zdaje – wymknęła się spod jakiejkolwiek kontroli. Akrobatyka dowodowa, nawet najbardziej profesjonalna, ma jednak swoje ograniczenia – musi, choćby w jakiejś mierze, bazować na faktach. Niestety, masowy amok rządzi się innymi prawami.
I tak, bieżący miesiąc ma szanse okazać się najbardziej żenującym epizodem w historii publikowania kompletnych niedorzeczności a propos kremlowskich wpływów w USA.
Zaczęło się od bomby zrzuconej przez CNN w ubiegły piątek. Stacja ta, reklamująca się jako najbardziej zaufane źródło wiadomości (Most Trusted Name in News) podała, iż jest w posiadaniu niepodważalnego dowodu na prawdziwość wszystkich spiskowych koncepcji forsowanych przez amerykańskich liberałów – powiązania Trumpa, WikiLeaks i Putina oraz hacking serwerów Partii Demokratycznej. Tym przełomowym świadectwem miała okazać się wiadomość e-mail, wysłana przez niejakiego Michaela J. Ericksona do syna obecnego prezydenta USA, której treścią miała być ponoć oferta przekazania kodów dostępu do zdobytej przez WikiLeaks korespondencji demokratów, która to z kolei posłużyć miała Trumpowi w kampanii. Najważniejszym elementem stanowiącym jednoznaczne potwierdzenie jego współpracy z Rosjanami i tychże z WikiLeaks była data rzeczonego e-maila – 4 września 2016 r.
Jest to o tyle istotne, że drużyna Juliana Assange’a udostępniła zgromadzony przez siebie materiał nieco później. Z tak opisanych okoliczności wynikałoby więc, iż ktoś – zapewne agent wpływu na życzliwym chlebie u KGB-isty Putina – oferował dostęp do materiałów WikiLeaks zanim ujrzały one światło dzienne. To zaś nasuwa oczywisty wniosek, iż kampanijna trupa Trumpa mogła dokonać wstępnej selekcji, wpłynąć na kształt publikacji tych materiałów, skorzystać z ich treści wcześniej, itd.
Od wielkiej biedy można by uznać to za wnioskowanie racjonalne; antyrosyjska histeria zyskałaby wówczas, marne, bo marne, ale zawsze jakieś materialne podstawy. Informacja ta bardzo szybko została podchwycona przez inne kanały telewizyjne o zbliżonym do CNN profilu. Hype i pompa przepoczwarzyły się w istną orgię – przeciwnicy Trumpa z godziny na godzinę podbijali poprzeczkę wypowiadając coraz to bardziej radykalne stwierdzenia, nakręcała się spirala emocji.
Cały ten festiwal trwał jednak tylko kilka godzin. Szybko okazało się bowiem, że informacja, która legła u podstaw tej nadzwyczajnej euforii okazała się zupełnie fałszywa. Opublikowano klasyczną postprawdę – niby coś w tym jest, ale zupełnie nie to o co miałoby chodzić.
E-mail, na który powołał się parlamentarny reporter CNN Manu Raju okazał się być z datą 14 września 2016 r. W obsesyjnym poszukiwaniu dowodów na konaszachty Trumpa z Putinem, kolega Raju był uprzejmy nie doczytać się jedynki przed czwórką i ogłosić wielkie zwycięstwo sił wolności i demokracji – tak zdawało się na początku, po pierwszych przeprosinach. Później jednak sytuacja zaczęła się bardzo zagęszczać.
Po pierwsze – z taką datą e-mail ten wygląda po prostu na to, czym w rzeczywistości jest, tzn. informacją od przypadkowego sympatyka Donalda Trumpa, być może znajomego Trumpa Jr.-a., który zwraca uwagę na rzecz już opublikowaną i sugeruje przyjrzenie się materiałom WikiLeaks bliżej oraz ich ewentualne wykorzystanie. To mniej więcej tak jakby ktoś podpowiedział Stanisławowi Michalkiewiczowi – „hej, jest taka telewizja Trwam, rozważ, czy nie byłoby warto wygłaszać tam swoich mądrości”.
Po drugie – okazało się, że ani Raju, ani nikt inny nie zapoznał się z e-mailem, na który się powołał. Nie tylko z datą jego wysłania, ale w ogóle. PR-owcy CNN twierdzili bowiem, że wiarygodność informacji dziennikarze ocenili nie na podstawie samego materiału, lecz polegając na słowie „kilku pewnych źródeł” (multiple credible source). Do dziś stacja nie zechciała ich ujawnić, chociaż jest oczywiste, iż tajemnica dziennikarska, w takich okolicznościach, zostaje za drzwiami.
Po trzecie – swoistego niesmaku tej grandzie przydaje fakt ewidentnego, rzecz można, niezgrania. Fakt błędnego oznaczenia terminu wysłania e-maila-bomby podał najpierw nie CNN w jakimś sprostowaniu, ale „Washington Post”, który – z tego wynika – miał większe zaufanie u tych samych „kilku pewnych źródeł”, gdyż udostępniono jego dziennikarzom samą wiadomość. To jednak nie przeszkodziło CBS, innej ważnej stacji telewizyjnej w USA, potwierdzać wersję CNN, również powołując się na „wiele źródeł”. Powaga sytuacji osiągnęła poziom cyrkowej areny.
Niestety, nie pierwszy raz.
Nie sposób w krótkim komentarzu choćby wyliczyć wszystkich nonsensów, którymi amerykańscy liberałowie próbowali podważyć legitymację Trumpa i demonizować prezydenta Federacji Rosyjskiej, ale dla porządku, zasad i dyscypliny zawodowej kilka najbardziej żenujących po prostu trzeba wskazać. I tak, moim ulubionym fałszywym newsem jest „odkrycie”, jakoby hackerzy Władimira Putina zmanipulowali słynną aplikację PokemonGO aby kontrolować umysły użytkowników mediów społecznościowych (sic! CNN, BGR) – oczywista, kompromitująca niedorzeczność, której spodziewać się można raczej po Alexie Jonesie, niż po amerykańskich telewizjach głównego nurtu. Z najnowszych łgarstw: Trump kazał gen. Flynnowi skontaktować się w trakcie kampanii z rosyjskimi dyplomatami (ABC News) – nieprawda, Flynn kontaktował się z ambasadorem Kislakiem po wygranych przez Trumpa wyborach i był o to poproszony przez przedstawicieli Państwa Izrael. Wcześniej też „odkrywano” dowody na niejasne, lecz z pewnością intymne powiązania Trumpa z Kremlem; np. wytropiono „tajny serwer”, gdzie realizowały się one w atmosferze pełnej dyskrecji (Slate) – niestety, nigdy go nie odnaleziono. Rosjanie próbowali też wojny podjazdowej nowego typu – chcieli wyłączyć obywatelom USA ogrzewanie na całą zimę poprzez hacking oprogramowania służącego do obsługi sieci elektrycznej w Vermont („Washington Post”) – bzdura. Podobnie zresztą jak bombastyczne „odkrycie” brytyjskiego dziennika „The Guardian”, który doniósł, że od lat wiadomo o powiązaniach („documented relationship”) WikiLeaks z rosyjskim rządem i służbami. Skoro już jesteśmy w Europie warto również przypomnieć słynny news o włamaniu Rosjan do – uwaga – aplikacji na smartfony służącej do obsługi ukraińskiej artylerii (Reuters). Można by tak wyliczać bardzo długo.
Nie bolą mnie nic-a-nic amerykańskie wojny na górze, ale trochę pije mnie pod pachami, że mam takich kolegów po fachu jak Brian Stelter, Masha Gessen czy Brian Ross oraz wszystkich tych specjalistów z „New York Times” i „Washington Post”, którzy z tym samym entuzjazmem i niezmąconą pogodą ducha przekonują o istnieniu Władimira Trumpa, jak czynili to w sprawie broni masowego rażenia w Iraku. Czy ktoś to jeszcze pamięta?
Natomiast istnym Weltschmertzem jest dla mnie fakt, iż przez takie wygłupy obecny prezydent USA zyskuje na wiarygodności. A razem z nim samym – obłędne i niebezpieczne idee, których jest chętnym głosicielem.