Site icon Portal informacyjny STRAJK

UWAGI NA MARGINESIE: Niepolityczna tandeta

Wczorajsza debata w Parlamencie Europejskim dotycząca sytuacji w Polsce nie przesądziła o niczym. Po raz kolejny potwierdziły się prowincjonalizm polskiej „elity” politycznej oraz impotencja instytucji UE zakrawająca o bezsens ich istnienia. 

Beata Szydło i jej drużyna pojechali do Brukseli w cokolwiek niefortunnych okolicznościach. Została tam wezwana niczym uczniak przez dyrektora szkoły. Na zwycięstwo w takiej konfrontacji nie miała praktycznie żadnych szans. Koncertowo jednak zaprzepaściła wszystkie okazje do zdobycia choćby kilku punktów i zademonstrowanie jakiejkolwiek klasy. Niestety, tę samą konstatację można przypisać drugiej stronie barykady. Oba obozy zrejterowały z pola politycznego sporu, pozwalając, by debata przekształciła się w happening emocji, sloganów i symboli.

Chciałoby się rzec, iż polska premier nie miała łatwego zadania, lecz zasadniczy problem jest dużo głębszy. Z jej wypowiedzi jasno wynika, iż nie założyła sobie żadnych celów, strategii czy taktyki, tj. faktycznie nie miała zdefiniowanego żadnego zadania, łatwego, czy trudnego. Cały swój wywód oparła na jednej z wariacji lamentu stosowanego na polskim rynku propagandowym. Nie tylko musiała zatem merytorycznie przegrać, ale też nie dała żadnemu spośród myślących eurodeputowanych szansy na poparcie jej stanowiska. Nie wyraziła bowiem żadnej politycznej tezy. A mogła uzyskać całkiem sporo.

Strona unijna, tak zatroskana o los państwa prawa i demokracji w Polsce, nie zadbała o przygotowanie swoich emisariuszy i wyposażenie ich w odpowiednią wiedzę dotyczącą aktualnych działań polskiego rządu, które można by poddać konkretnej politycznej krytyce. Po tym, jak na początku debaty wiceprzewodniczący Komisji Europejskiej wyraził swoje wątpliwości dotyczące postępowania rządu wobec Trybunału Konstytucyjnego, jakakolwiek merytoryczna dyskusja zwiędła. Ze strony krytycznych wobec PiS eurodparlamentarzystów pojawiły się ogólnikowe, niekiedy dość bombastyczne, ale puste oskarżenia o „łamanie zasad”, „naruszanie wartości” oraz cały zestaw epitetów lub groźnych prognoz znaczonych nazwiskiem prezydenta Rosji. Nie doszło do żadnego ujawnienia konkretnych ruchów władzy lub jakiegoś zespołu działań, co do których wskazano by lub opisano jakieś niedopuszczalne patologie, powołując się na polityczne argumenty. Obserwowaliśmy faktycznie benefis upadłego europejskiego liberalizmu, którego luminarze znów nie odrobili pracy domowej i po raz kolejny strzelają kulą w płot. Czynią to górnolotnie, z pompą, odważnie szermując sztandarami demokracji i państwa prawa, ale poza symboliką i histerią nie szło w tym dostrzec żadnej politycznej treści.

Gdyby Beata Szydło i jej kompani byli politykami formatu choćby odrobinę większego niż mikroskopijny, jechaliby do Brukseli przewidując jakieś scenariusze i mając opracowane stosowne techniki dyskursywne, próbowaliby osiągnąć jakieś cele. Jeśli nie polityczne, to choćby wizerunkowe. Sytuacja była znakomita, obóz przeciwny, mówiąc kolokwialnie – podłożył się. Twierdzenia, jakoby Szydło wyradzała się w drugiego Putina, a polska rzeczywistość polityczna przybierała rysy rosyjskie, można było nie tylko łatwo zdekonstruować i podważyć, lecz wypowiadających takie tezy rozjechać niczym gorący asfalt walcem na budowie. Tymczasem nie tylko nic takiego się nie wydarzyło, ale w ogóle nie podjęto takich prób. Szydło oparła cały swój występ, bo trudno inaczej to nazwać, na czczych zapewnieniach, iż demokracja ma się dobrze, a prawo jest przestrzegane. Do tego dorzuciła kilka nieuczesanych myśli, statystyczne kłamstewko dotyczące uchodźców z Ukrainy, cytat z Jana Pawła II i niesłychanie tanią jeremiadę. „Debata nie jest potrzebna”, „nie ma konieczności żadnego szczególnego nadzoru”, „ingerowanie w wewnętrzne sprawy Polski nie może mieć miejsca” itd. Ot i całe stanowisko polityczne, na jakie stać polski rząd.

Beata Szydło dowiodła także, iż jest wierną kontynuatorką tradycji kompletnego braku zrozumienia dotyczącego zjawiska, zwanego umownie polityką europejską. Dokładnie tak samo postępowały wszystkie partie od przyjęcia Polski do UE w 2004 r. Instytucje unijne traktowano jak dopust boży – kolejne sceny, na których odgrywa się krajowe spektakle cyklicznych zderzeń emocji. Polska premier nie zapolowała nawet na uwagę nielicznego grona myślących ludzi w PE. Nie pokusiła się o żadną grę, próbę nawiązania współpracy, poszukiwanie ewentualnych sojuszników i styl oraz merytorykę, która mogłaby przemówić do świadomości którejkolwiek z frakcji.

Nie próbowała chwycić nikogo nawet za nogę, nie mówiąc już o sercu; nie wyeksponowała żadnego wątku z własnych działań w sposób, który byłby ewidentnym przywołaniem do tablicy np. europejskiej lewicy. A tak łatwo można było wszak, nawet zupełnie demagogicznie, zagrać choćby rozwiązaniami w zakresie polityki socjalnej. Szydło wspomniała o nich jednak tak niemrawo i w takim kontekście, że w ostatecznym rozrachunku nie tylko nie zjednała sobie sympatii najbardziej postępowych stronnictw, lecz otworzyła pole do krytyki nie tylko jej, ale także Węgier i eurodeputowanych z Fideszu, którzy niejako z automatu mieli być po jej stronie. Osiągnęła więc zwielokrotniony efekt odwrotny do zamierzonego. Wzruszała się za to najbardziej infantylnymi elementami, np. plakietką Petra Macha, czeskiego Korwin-Mikkego, który przylepił sobie do odzieży napis „Jestem Polakiem”. Nieważne poglądy, nieważna afiliacja partyjna, liczy się tylko gest. Politycy o tak niskich instynktach i tak wysokiej podatności na estetyczno-symboliczną korupcję rządzą Polską od dawna, ale wyjątkowo dotkliwie ukazała to wczorajsza debata.

Skoro wspomniałem nazwisko Korwin-Mikkego, to, gwoli uczciwości, acz z wyjątkowym niesmakiem, zaznaczyć muszę, iż Szydło do tego stopnia wszystko spartaczyła, że naczelny eksporter polskiego liberatarianizmu, specjalista od hajlowania w PE, który zasłynął określeniem napływających na Stary Kontynent uchodźców „ludzkimi śmieciami”, jako jedyny postawił jakiś jako-tako polityczny problem. Wysyłając wszystkich atakujących polski rząd do diabła, spytał czy ktokolwiek w UE zadał sobie minimum trudu i zdobył się na refleksję, jak straszna musiała być poprzednia władza, skoro teraz, w wyborach, społeczeństwo dopuściło do niej ludzi, na których huczeć musi cała śmietanka UE i których wszyscy powinni się obawiać. Pytał, dlaczego nikt się temu wcześniej nie przyglądał i nie reagował. Doprawdy, wystarczył umysł na miarę Krula, by sformułować minimalnie choćby polityczną wypowiedź w kontekście wczorajszej debaty.

Beatę Szydło w obronę wzięła jedynie niewielka grupa liberatariańskich i nacjonalistycznych odszczepieńców w PE, na których wszyscy spoglądają jak na dom wariatów w skali mikro, który trzeba tolerować i traktować jako źródło humoru niskiego lotu. I nie jest to nawet jakiś sojusz, lecz chwilowa, oparta na emocjach sytuacyjna więź, która skończyła się wraz z debatą. Nie było w niej ani wygranych, ani przegranych, choć w narodzie huczy od tego typu rozważań. PiS będzie dalej robił swoje, a UE wciąż będzie lamentowała.

Wczorajsza debata potwierdza jedynie gorzką refleksję o faktycznym braku politycznego gospodarza w Polsce. Nie ma klasy politycznej, są tylko nieudolne kopie, niezdolne do samodzielnego myślenia i działania.

[crp]
Exit mobile version